Trasa: San Salvador De Jujuy – Salta- Cafayate- Santa Maria
Pobudka 6.30 i 8.30 już jesteśmy w drodze. Zimno 6 stopni C. Dobrze, ze podróżujemy samochodem.
Poranne sprawdzanie auta wykazało, ze nasza maszyna ma niechybnie zdolność samoregeneracji, bo wycieków ani ze zbiornika paliwa ani z chłodnicy już nie ma. Zbudowani tym faktem wyjeżdżamy na południe główną drogą. Po 40 km odbijamy w prawo na szutrową drogę do Pulores, aby przejechać widokowa trasą do Salty. Trasa wiedzie przez zielony pełen traw i drzew obszar wijący się serpentynami wśród wysokich górskich brzegów. Roberto intensywnie kręci kierownicą w tej prawdziwej dżungli omijając zręcznie stojące na poboczu krowy i konie. Zaglądamy ciekawie do gospodarstw w poszukiwaniu gauczo na koniach. Udaje się przydybać ich jak szykują się pod drzewem do wyjazdu na pastwisko. Wreszcie udaje mi się zrobić zdjęcie epifitycznych kaktusów porastających drzewo, zdobiących je swoimi czerwonymi językowatymi kwiatami.
Mijamy Saltę i 68 kierujemy się w El Carrill na Pulares przez Seclantas, Molinos i Cafajatę do Santa Maria kierując się rutę 40 którą mamy już zjechać aż do Ushuaii.
Zjeżdżamy na szutry prowadzące na Pulares. Górki z kaktusami pną się coraz wyżej. Temperatura spada. Zaczynaliśmy wyjazd z 11 stopniami na plusie. Teraz coraz wyżej i zimniej. Wjeżdżamy na teren Parku Narodowego Los Cardones wciąż wyżej i wyżej aż w końcu kaktusy z znikają a naszym oczom zaczyna ukazywać się delikatny szron na trawach. Nic dziwnego 0 stopni. Na pastwiskach jakby nigdy nic nadal pasie się bydło. Temperatura spada, wysokość rośnie a my wjeżdżamy do krainy królowej śniegu. Trawy i krzewy pokryte delikatnymi igiełkami szronu. Białe zbocza z pastwiskami wyglądają niesamowicie w zderzeniu z kolorowymi górami. Wjeżdżamy na 3 200 metrów. Dróżka wijąca się ciasno tuż przy skałach i przepaście po zewnętrznej stronie rozgrzewają nas do czerwoności. Roberto jeszcze nigdy nie nakręciła się kierownicą tak jak dzisiaj. Nasz rumak Patyś bez szemrania pokonuje kolejne wzniesienia. Chyba musi nas naprawdę kochać. Roberto całuje kierownicę i głaszcze go czule, że tak dzielnie się spisał. Jeszcze chwila i będę zazdrosna.
Powoli zjeżdżamy na dół do Saclantas i skręcamy na Molinos . Na zboczach znowu pojawiają się kaktusy. Najpierw opuncje, potem te wysokie kandelabrowe. Jedziemy do Cafayate. Jesteśmy na najstarszej drodze ruta 40 Ameryki południowej na jej 4530 km. Kończy się ona w miejscu gdzie kończymy też trasę naszej wędrówki blisko Antarktydy. Droga biegnie wzdłuż Andów i rozpoczynamy ją podziwiając monstrualnej wielkości kaktusy. Sami się dziwimy , że jeszcze nam się nie opatrzyły. Mijamy ubogie domki z niewypalanej gliny i podziwiamy ludzi, że potrafią żyć w takich warunkach. Ja jak łowca dusz, robię zdjęcia napotkanym tubylcom czając się z aparatem już 50 metrów wcześniej. To taki wypróbowany trik, wywołujący najmniej gniewu na fotografowanych obliczach. Roberto na moment zdjęcia zwalnia trzymając jednak czujnie nogę na gazie gdyby przyszło nam szybko uciekać . Przejazd przez wioskę takich samochodów wywołuje zawsze duże poruszenie i na jego mocy też nam się udaje złagodzić stres localesów. Z wiosek wjeżdżamy z góry. W coś na kształt trasy widokowej Jedziemy wzdłuż Calchaqui Valley do Cafayate wzdłuż Rio Calchaqui. Górki robią się coraz wyższe. Robią się czerwono- brązowe. Mają znowu różne kształty i wysokości wypiętrzeń. Znowu trafiamy do krainy magicznych przestrzeni. Aby nagle dojechać do kanionu wysoko wypiętrzonych skał pomiędzy którymi wije się wąska dróżka. Roberto znowu jest w swoim żywiole. Głaszcze Patysia po kierownicy i szepcze tajemnicze zaklęcia. Można dojść do podobnego wniosku jak doszli kiedyś Indianie w czasie podbojów, że biały człowiek i jego koń to jedność. Jest kręto i stromo. Kurz przedostaje się do samochodu. Znowu siedzę wczepiona w kokpit pazurami, żeby utrzymać pozycję pionową. Nie wiedziałam, że może to być tak męczące. ¼ przejazdu nagrywamy na kamerze. Będziemy go wspominać w kraju.
Potem już spokojnie zjeżdżamy do Cafayate. Miejcowości słynącej jak cały region z hodowli winogron i wyrobu wina. Pierwsze argentyńskie miasteczko, gdzie jest czysto i czuć pieniądz w powietrzu . Ltrz Luksusowe sklepiki z biżuteria i dekoracjami wnętrz, ubraniami ,hotelami. Za miasteczkiem hektary ciągnących się wzdłuż drogi winnic i hacjendy, białe przestronne z gankami wspartymi na kolumnach i łukach. Białe i dumne. Ogrodzone. Majestetyczna biała brama zapowiada wysoki status społeczny gospodarzy.
Jedziemy dalej do Santa Marii. Ruta 40 mim, że krajowa ma odcinki szutrowe. Jedziemy już w ciemności i pyle przez okoliczne wioski. Zaglądam do chatek przez nie zasłonięte okna. Skromny wystrój w większości, przypominający styl chat ze skansenu w Sierpcu, który oglądaliśmy tuż przed wyjazdem. Wieloosobowe pokoje. Pod ścianą regał z samych półek. Makatka na ścianie pełni rolę dekoracji. Proste meble w swojej budowie. Na gankach przed wejściem porzucone rowerki dziecięce , taczki i inne sprzęty do prac w ziemi.
Wreszcie po przejechaniu450n km. Dojeżdżamy do Santa Maria. Na ulicach rozciągnięte nad ulicami chorągiewki wskazują na świąteczny wystrój. Znajdujemy wreszcie camping. Gospodarz zapewnia , ze ma ciepłą wodę i toalety. Cóż chcieć więcej. Wjeżdżamy. Chłopaki idą na ględziny. Jest ok. pada werdykt. Parkujemy samochody wokół ławek na których jutro zrobimy śniadanie. Mimo gruntownej zaprawy w harcerstwie, spartańskich warunków przećwiczonych z tatą na rybach nie udaje mi się przemóc wstrętu do pobliskiego prysznica. Nawet ręcznik odnoszę do samochodu, żeby zetknął się z obecnym tu porządkiem. Roberto ma podobne odczucia. Dzisiaj dzień dziecka i mycie na sucho. Na zewnątrz 5 stopni. Najważniejsze to szybko wskoczyć w śpiwory. W nocy budzą nas sztuczne ognie i strzały. W miasteczku obchodzą dzień swojego bohatera narodowego San Martina. Przejeżdżaliśmy dzisiaj przez miasteczko nazwane od jego nazwiska. Po 30 minutach fajerwerki milkną. Można spać dalej.