Podróż Patagonia - Dzień 14 – piątek 19/08/2011



2011-08-23

Trasa San Pedro de Atacama – Paso de Jama – Purmamarca – San Salvador do Jujuy.

Dystans 450 km.

Z ubolewaniem żegnamy się z  pokojem, łazienką i innymi zdobyczami cywilizacji. Dzisiaj mamy do pokonania drogę 160 km do najwyżej położonego przejścia granicznego na świecie chilijsko – argentyńskiego Paso de Jama na wysokości 4820 m n.p.m. Po drodze nasz rumak zaczyna pokazywać kto tu rządzi i dyktuje warunki. Nieoczekiwanie silnik zaczyna się grzać mimo włączonego na full ogrzewania i spokojnej jazdy. Co jakiś czas stajemy na poboczu chłodząc zwierza. Nie ma takiej opcji. Musimy jechać dalej. Czeka jeszcze tylu Indian do poznania. Podczas jednego z przystanków Roberto wpada na pomysł żeby sprawdzić płyn w chłodnicy. Dolewamy 5 litrów i jeszcze trochę. Jest dumny, że udało mu się dogadać z własnym rumakiem. Suniemy pod wielką górę 120 km/h i żadna wysokość już nie jest nam straszna. Porządna i ekonomiczna ta nasza kobyła.

W trakcie kiedy my odprawialiśmy tańce proszące wokół naszego auta, kolejny samochód stracił koło na dojeździe do przełęczy. Chłopaki są wykończeni zmienianiem koła i pobytem na tak dużej wysokości. Każdy wysiłek tutaj jest bowiem okupiony zmęczeniem i utrudnionym oddychaniem. My na dopalaczy Polpharmy kłopotów wysokościowych nie mamy prawie żadnych. Doganiamy resztę grupy. Przekraczamy granicę i wracamy do Argentyny. Wraca spokój na pokład.

Przekraczamy przejście graniczne pomiędzy Chile i Argentyna sprawnie. Jeden papierek do wypełnienia  i jesteśmy wolni. Oczywiście nie obyło się bez sprawdzania lodówek i jedzenia w asyście psa.

Ruszamy w przeprawę przez kręte ścieżki gór drogą 52 do Purnamarci. Przejazd zaczyna się spokojnie chociaż wciąż pniemy się pod górę. Podziwiamy widoki i z żalem stwierdzamy, że Chile w swych kolorach jest zdecydowanie bogatsze. Ale Argentyna też potrafi zaskakiwać. Po chwili wjeżdżamy w krainę kanionów zbudowanych z wysoko wypiętrzonych intensywnie czerwonych skał i kaktusów znanych wszystkim z przygód Bolka i Lolka na dzikim zachodzie. Robimy mnóstwo zdjęć. Adrenalina rośnie. Wreszcie mamy cos co poruszyło nas zmysł estetyczny. Czujemy się już rozbestwieni po tych 11 dniach oglądania niesamowitości. Znowu wita nas wysokość 5010 m w Colorado Tomado. Dopalacze z Polpharmy pozwalają przeżyć tę przyjemność bez zbędnych stresów.

Teraz zjeżdżamy w dół. Kręte ścieżki zjazdowe znowu sprawdzają nasze mocne nerwy i umiejętności konductore Roberto. Samochód jedzie gładko.

Po ponad 100 km dech w piersiach zaczynają zapierać nowe kolory skał. Wciąż otwierające przed nami za każdym z zakrętów kolejne swoje odsłony. Najpierw kolor czerwono- brunatny, potem fioletowy, niebieski, żółty, pomarańczowy ,zielony, biały  i nagle wszystkie kolory razem zbite jakby ktoś połączył wałeczki kolorów modeliny i zrobił z nich stożkowe góry, a potem przeciął na pół. Fachowo zwane szefronami osadowymi .To właśnie jest wzgórze siedmiu kolorów. Cały wąwóz Quebrada de humahuaca ciągnący się prawie do San Salvador jest wpisany na listę UNESCO. Stajemy w Punamarce aby pospacerować, zobaczyc i dotknąć doliny Colorada. Sama Punamarca to mała wioska, w której dopiero odkrywany jest potencjał turystyczny i zaczynają powstawac hotele.

Po powrocie okazuje się, że pod chłodnicą mamy mokrą plamę.Roberto dolewa kolejne 2 litry tym razem płynu do chłodnic.  Musimy znaleźć mechanika w San Salwador de Jujuly.Do miasta mamy około 60 km wiec dojedziemy. Po drodze z wiszącej ciemnej chmury zaczyna padać deszcz ze śniegiem . nie wierzymy własnym oczom. Dojeżdżamy około 19. Przez godziną szukamy hotelu, bo wąskość uliczek i intensywny ruch w piątkowy wieczór uniemożliwiają zatrzymanie się w każdym miejscu. O 20 udaje się znaleźć hotel Anida. Standard lat 70 tych. Samochody mające wysokość ponad 220cm też się zmieszczą na hotelowy parking. Pełen sukces. Szybko zrzucamy rzeczy do pokoju i idziemy na kolacje do polecanej przez recepcjonistę restauracji na najlepszą Parillę w mieście. Restauracja J&J przypomina w swoim wystroju lata 70. Obrusy zachowały pamięć o świetności poprzednich imprez. Na ścianie namalowany święty mikołaj wśród kaktusow, idzie sobie w japonkach wioząc prezenty na dwóch osiołkach. Przy suficie telewizory w których puszczane są na okrągło wideoklipy z zespołami z lat 70/80 tych. Kelner przyjmuje zamówienie przynosi piwo Quilmes i herbatę i znika na prawie godzinę. Między czasie knajpka zapełnia się tutejszymi lokalesami. Kiedy osiąga stan zapełnienia 90% kelner przynosi Parrillę. Stos grillowanego mięsa wołowego, kiełbasek Horizon i czego w rodzaju naszej kaszanki. Zjadamy wszystko ze smakiem chociaż momentami smak przypomina grillowane mięso rosołowe.Całość dopychamy sałatkami i frytkami robionymi tutaj z prawdziwych krojonych ziemniaków nie pulpy. Z tak napasionymi brzuchami idziemy spać.