Podróż Patagonia - Dzień 13 - środa 17 /08/2011



2011-08-23

Trasa Sam Pedro de Atacama- Gejzery El Tatio, Velle de la Luna

Dystans 250 km

Zgodnie z wolą Roberta, cała grupa w doskonałych nastrojach karnie zrywa się o 3 rano czasu chilijskiego aby o 4.30 zapakować się w busa mającego zawieść nas do najwyżej położonego na świecie pola gejzerów El Tatio, jednej z głównych atrakcji  tutejszej okolicy. Zjadamy skromne  śniadanko. Wczoraj zrobione kanapki z serem żółtym, małą sałatkę owocową. Pakujemy po małym soku do kieszeni i już zziębnięci, bo na zewnątrz – 15 stopni C wyjeżdżamy. Naszym przewodnikiem jest Fernan – Indianin  z plemienia Keczuła. Konduktor Oskar wiezie nas szutrami ciemną nocą co celu. Między czasie masz nieoceniony kolega Marek rozlewa dla poprawy humoru i rozgrzania brzucha do szklanek tzw. Łysola.

Po 2 godzinach 15 minutach jazdy dojeżdżamy na miejsce. Naszym oczom ukazuje się ….dymiących dziur w ziemi, co jakiś czas wykrzeszających z siebie fontanny wody na wysokość do 1,5 m. Zgrabiałymi palcami robimy wszyscy zdjęcia rozglądając się za miejscem postoju busa. Dla takich „siurów”  poświęciliśmy co najmniej 6 godzin spania w ciepłym łóżeczku, komfortowe śniadanko, i poranną relaksacyjną kąpiel. Ponieważ większość grupy widziała na Islandii tamtejsze wspaniałe w stosunku do tych gejzery ich chęć zemsty na Robercie rośnie. Wymyślamy różne metody kar i tortur a Robert przezornie oddala się od grupy widząc spiskujące miny. Oj chyba ktoś na piechotę będzie wracał do miasteczka, albo odkupi swoje winy wieczorną kolacją dla wszystkich w jednej z tych klimatycznych knajpek w San Pedro.

Przewodnik i kierowca rozstawiają ciepły poczęstunek dla grupy. Wypijamy herbatę, kawę kakao i szybko wskakujemy do samochodu. Po 15 minutach do grupy nieśmiałym krokiem wraca Robert . Z pokorna miną pyta czy go zabierzemy ze sobą do hotelu. Łaskawość towarzyszy jest wielka. Za chwilę jedziemy do kolejnej atrakcji  na polu, basenu i gejzeru o nazwie kiler. Fernan zatrzymuje samochód i otwiera drzwi. Z uśmiechem zachęca nas do obejrzenia kolejnej atrakcji. Bez skutecznie. Grupa jest silna i asertywna nie da się wyprowadzić na mróz Zdziwiony uprzedza, ze gdybyśmy chcieli robić po drodze zdjęcia to on się zatrzyma. Grupa jednoznacznie patrzy na Roberta. Tak wiem i krótkie spojrzenia wystarczą, żeby po drodze siedział pokornie. Nie rusza nas ani mały kościółek w wiosce liczącej czterech mieszkańców, ani lamy na wzgórzu, ani potoczek szemrający wśród traw i mchów u podnóża górki. Chcemy do hotelu teraz, już, natychmiast.

O 9 już jesteśmy z powrotem. Kierowcy jadą do myjni umyć auta zakonserwowane błotem, pyłem i solą na grubość około 3 mm. Po południu odkrywamy plamę ropy pod naszym autem. Okazuje się , że rozszczelnił się zbiornik paliwa. Kropla za kroplą ścieka na żwir. Chłopaki pocieszają nas, że to pewnie na stacji facet wlał za dużo i teraz wycieka. Zobaczymy.

 O 15 jedziemy do Vall de la Luna czyli Doliny Księżycowej. Zobaczymy czy zjawisko ma charakter rozwojowy. Przyjeżdża po nas znowu Fernan. Jedziemy w pobliskie góry w miejsce gdzie kręcili „Gwiezdne wojny”.

Vall de la Luna to dolina złożona jakby z trzech rodzajów krajobrazów. Pierwszy to wysokie zwietrzałe piaskowce zawierające kryształki soli przypominające w swojej budowie kanion. Kiedy jest kompletna cisza można usłyszeć jak trzeszczą pod wpływem temperatury kurczące i rozszerzające ściany. Jak w całym Chile kolorem podstawowym jest  bordowo- brązowy  w różnych odcieniach. Drugi krajobraz to skały pofałdowane jakby wałki ciasta poukładane koło siebie w różnej wysokości fale. Wszędzie mnóstwo piachu bo w koło przewijają się połacie wydm. Trzecia część to trzy wyrzeźbione przez wiatr formy skalne, w tym jedna sercowata. Atrakcyjne miejsce do robienia zdjęć na pewno. Warto było tu przyjechać.  Jest ogromny wiatr i mnóstwo piachu wciska się w każdą szczelinę buta. Myśląc, że to ostatnia atrakcja, nie znalazłwszy androidów  wracamy do busa. A tu niespodzianka. Po 5 minutach jazdy kolejny nakaz wymarszu tym razem do Doliny Śmierci. Idziemy krótkim wąwozem zgodnie z wiatrem który tutaj wiej jak w największym możliwym przeciągu. Stajemy na końcu skarpy. Wiatr jest tak mocny, że spycha nas w kilku dziesięciometrową przepaść. Trzeba być ostrożnym, żeby faktycznie nie dać się zdmuchnąć. Fernan opowiada o legendzie wg której w tym miejscu biali ludzie zamordowali wcześniej torturując 300 lokalosów czyli tubylców, bo nie chcieli im powiedzieć gdzie ukryli złoto. Wymordowali całą wieś i przeżył tylko jeden Indianin, który o tym wszystkim opowiedział innym. I tak z pokolenia na pokolenie przekazuje dziadek wnuczkom tą opowieść pielęgnując żal i nienawiść do białych ludzi. Jedziemy na kolejny punk widokowy tutaj poczekamy na zachód słońca w którym wszystko dookoła nabiera tęczowych barw. Fernan rozpoczyna kolejną legendę plemienia Keczuła o koce, którą zesłały bóstwa Indian , aby mogli łatwiej znosić udrękę pracy dla białych. Dla białych będzie to powolna śmierć. Robimy parę zdjęć zatopionych purpurowych gór w nieskazitelnym błękicie nieba. Bajeczne barwy nie spotykane gdzie indziej, nawet w Boliwii czy Argentynie.

Wracamy do hotelu. Plama pod samochodem lekko się powiększyła. Niepokój nas wzrasta. Kupujemy dodatkowe dwa karnistry po 20 l każdy. Zapas na dolewkę w drodze. Okazuje się, że rozszczelnił się zbiornik paliwa na wysokości ¼ jego wysokości. Roberto ma coraz bardziej zatroskaną twarz. Wieczorem wypadamy jeszcze na miasto, aby kupić pamiątki. San Perdo to idealne miejsce na wakacje dla zakochanych i młodzieży szukającej niestandardowych klimatów. Chile robi na nas wrażenie najsympatyczniejszego dotąd kraju w Ameryce Południowej. Ostatni rzut oka na palące się restauracjach kominki. Na pewno tu wrócimy jeszcze kiedyś.