Podróż Patagonia - Dzień 12 – wtorek 16/08/2011



2011-08-23

Solar de Ujuni - San Perdro de Atacama

Dzisiejszy planowany dystans to 250 km z Uyuni do San Perdo de Atacama

Bez żalu opuszczamy zimny hotel i surową Uyunie. Boliwia to jednak dziki kraj z nieprzewidywalnymi zachowaniami. Boliwijczycy nie lubią turystów ani białych i czuje się to  kontaktach z nimi. Maja zrodzoną zdolność do kłamstwa, weić poruszanie się po tym kraju gdzie GPS prawie nie istnieje to loteria i wróżenie z fusów. Bierzesz mapę , Garmina, tubylca i sprawdzasz  wypadkową ich poglądów. W taki sposób przejechaliśmy ponad 1000 km po Boliwii.

Dziś kolejny eksperyment. Wyjeżdżamy na solnisko zwane Solard de Ujuni . Najpierw krążymy po mieście , żeby z niego wyjechać na prawidłową drogę, kierowani przez nieocenionych tubylców. Wreszcie znajdujemy drogowskaz na Chile. Do Jeziora mamy kilka kilometrów. Biała plama zaczyna się praktycznie tuż za miastem. Ale w pełnej okazałości widzimy go za chwilę. Ogromna tafla jeziora kiedyś pokryta twardą skorupą solną na której jest kilka centymetrów wody. Robimy zdjęcia przy pierwszych wypiętrzonych stożkach. A teraz tylko na przód. 250 km2 do dyspozycji. W chłopaków wstępuje demon prędkości. Ruszają do przodu. Wiatr rozwiewa grzywy ich rumaków. Rozpoczął się wyścig. Jeden koło drugiego jadą rozpryskując wodę spod kół. Zawracają i wjeżdżają między siebie robiąc przy tym zdjęcia sobie nawzajem. Przednia zabawa. I tak dojeżdżamy do wyspy z kaktusami wbitymi jak pale w tę resztkę ziemi o wysokości nawet 4 metrów. Giganty robią wrażenie. Nawet Roberto wygląda przy nich niepozornie.

 Kilka kilometrów dalej zjeżdżamy do hotelu na jeziorze. Jesteśmy dzisiaj pierwszymi gośćmi. Zwykle wycieczki przyjeżdżają godzine później czyli koło 10. Hotel to jednopiętrowy barakowaty budynek, którego dach łatany jest blacha i folia obciążoną kamieniami. Wewnątrz rodzinka tubylców prowadzi sklep z pamiątkami i galerię ubiorów tradycyjnych przypominających momentami serdaki z naszych wsi. Dla ozdoby ustawiono tam też rzeźby solne przedstawiające uproszczone sylwetki zwierząt. Naszą  uwagę przyciąga wypchany ptak podobny do małej sowy przyczepiony do makatki jak zwykła ozdoba. Obok wysepka z flagami różnych państw. Polskiej nie ma, my też nie zostawimy.

Jedziemy dalej jeziorem. Mijamy ścieżkę wysypaną przez jego środek z dużą prędkością. Stopniowo czujemy pod kołami miękki grunt. To był moment kiedy chcąc zawrócić grzęźniemy w lepkim jak ciasto na pierogi błocie. Dwa ruchy do przodu dwa do tyłu i w końcu na wstecznym udaje nam się wyzwolić z grząskiej mazi. Nie na długo. 50 m do przejechania i kolejny raz osiadamy w błocie. Tym razem na dobre. Mimo usilnych prób wyjeżdżamy dopiero na linie ciągniętej przez drugi samochód. Teraz jeszcze tylko jedno auto uwolnimy z objęć solara i jedziemy dalej. Wracamy na ścieżkę. Teraz przed nami szrutowa droga do Laguna Verde i Laguna Colorada i oczywiście wulkany.

Droga dłuży nam się okropnie. Tarka na drodze wykonuje bezpłatny masaż rąk w wszystkich innych części ciała. Wreszcie dojeżdżamy do wulkanów. Jeden z nich dymi sobie tajemniczo. Ciekawe kiedy da o sobie naprawdę znać. Podziwiamy ich klasyczne stożkowe kształty i kolorowe brązowo brunatno zielonkawe zbocza pokryte śniegiem. Są majestatyczne. Zachwycają. Roberto bardziej powściągliwie reaguje na coś co widział już na Islandii.

Powoli ruch się zagęszcza . Samochody z turystami przemieszczają się w każdym kierunku intensywnie jak na przysłowiowej Marszałkowskiej.

Wjeżdżamy do hotelu. Pełen luksus za 150 USD za dzień. Dzisiaj wielu z naszej grupy zapłaciło by każdą cenę za cywilizacyjne lexusy czyli normalne łóżko i łazienkę z ciepłą wodą. Musimy się umyś z kurzu

Wieczorem przy kolacji Robert naciska, że trzeba to zobaczyć, bo to wspaniała okazja. A potem można już umrzeć. O dziwo nawet najwięksi maruderzy w końcu ulegają namowie. Wynajmujemy busa, żeby nie ciągnąć naszych rumaków, a ręce odpoczęły od tarkowych 3 dniowych drgań po przebyciu boliwijskich dróg. Jutro pobudka o 3 rano.