Podróż Patagonia - Dzień 11 - poniedziałek 15/08/2011



2011-08-23

Trasa Tupiza – Uyuni

Dystans 200 km

Wstajemy zziębnięci po nocce spędzonej na dnie rzeki Rio Tupiza. Na zewnątrz 2stopnie C o 7 rano. Ile było w nocy nie wiadomo. Wstępne szacunki wskazują na – 15. Roberto chcąc zetrzeć mgłę z szyb naszej podróżnej sypialni drapie lód. Moje soczewki całkiem zamarznięte nadaję się do zastosowania jako lodowy kompres na oczy. Musimy wyciągnąć kupioną w Buenos kołdrę puchowa, bo kocyki polarowe i śpiwory dzisiaj już nie dały rady. Jak się okazuje i tak jesteśmy szczęściarzami. My przespaliśmy całą noc, a część grupy nie spała w ogóle bo zepsuły im się webasta – czyli ogrzewanie samochodowe i grzechotali z zimna.

Powoli wracamy do żywych. Zgrabiałymi rękami szybko szykujemy śniadanie. Herbata błyskawicznie stygnie. Ale i tak jesteśmy szczęśliwi, że przeżyliśmy tę noc bez utraty skalpów i twarzy, bo w Boliwii nie lubią białych. Na miejscowym PKS ie widzieliśmy wczoraj swastykę. Patriotyzm wyrażony w dosyć trudny dla nas sposób. Roberto przypomina mi o wiosce przygranicznej w Argentynie, gdzie wieczorem też widział zebranie młodych chłopaków z podniesionymi rekami salutującymi faszystowskie pozdrowienie dla jakiegoś mówcy. Tak było. Faktycznie.

Wyruszamy w drogę do Ujunii. Jak powiedział policjant droga zajmie nam około 6 godzin. Przez góry i zakrętasy może być. Mamy się kierować na Atochę. Trafiamy na dziwny rozjazd. Niejasny. Drogą dedukcji dochodzimy do tego, że prosto oznacza za kierunek za główną drogą. GPS nie jest w stanie odnaleźć się w boliwijskiej rzeczywistości. Boliwijskie drogi są najgorzej oznakowanymi drogami, jak piszą w przewodnikach. Wjeżdżamy z góry. Znowu do góry. Jesteśmy urzeczeni górami. Wysokość 4125. Chłopaki śmieją się, że marlboro smakuje na tej wysokości jak extra mocny bez filtra. Dla Roberto nie ma różnicy. W wolnej chwili stawia piramidkę z kamieni, żeby wrócić tu jeszcze raz. Ja zabieram kamień pod nasz przyszły dom.

 Mamy do przejechania jeszcze 140 km. Krajobraz gór zmienia się co każde kilkadziesiąt kilometrów. Wciąż inne kolory. Inny typ gór i roślinności. Na końcu wjeżdżamy w wydmy i pustynne i solankowe piaski. Robię zdjęcia zwisając przez okno, a Roberto zwalnia na czas pstryków. Tak podzieliliśmy role w tej spółce. Okupujemy to fryzurami robionymi przez nieubłagany wiatr i twarzami pokrytymi drogowym pudrem.  Oboje powoli rozważamy możliwość zmiany fryzury na dredy.

Dojeżdżamy do Uyuni. Znajdujemy hotel. Pani zapewnia , że ciepła woda, śniadanie itd wszystko jest. Nie zapytaliśmy tylko o ogrzewanie. Chociaż jak zapewnia nasz nas kierownik wycieczki w Boliwii ogrzewanie w pokojach jest nie praktykowane. Zamiast pościel jest uszyta z polaru. Też wyjście. Kolację zjadamy w pobliskiej pizzerii. Roberto zadowolony. Cienkie ciasto i ser w porządku. Samo miasto dopiero się rozbudowuje. Pośród biednych budyneczków parterowych, pojawiają się nowo budowane hotele. Nic dziwnego przecież to miejsce wypadowe dla turystów zwiedzających pograniczne boliwijsko- chilijskie.

Wieczorem zagrzewamy się do boju na drugi dzień whisky. Na ulicy trwa festyn związany z jakimś narodowym świętem. Wszyscy Boliwijczycy duzi i mali tańczą w taki sam sposób proste rytmy krokiem odstawno- dostawnym.

My idziemy spać wykończeni dzisiejszymi przygodami.