Trasa: Tarija - El Puerto - Tupiza
Dystans 975 km
Z samego rana zbieramy się, żeby jak najszybciej zjechać z tej wysokości. Cześć grupy wstaje jak po fatalnej balandze. Tylko cierpieć nie ma za co. Ja wstaję z szumem w uszach i boląca głową . Robertowi dokucza tylko głowa. Zaspaliśmy, więc ewakuacja trwała 15 minut. Budzik nie zadzwonił. Pewnie też ma zaburzony tryb pracy. Jeszcze po ciemku wyjeżdżamy jeszcze trochę na górę drogą nr 1 , a potem zjeżdżamy w dół na drugą stronę góry do El Puerto. Szkoda, bo widoki na pewno byłyby niesamowite. Na tej wysokości to gwarantowane. O 7.30 wstaje słońce. Pierwsze zdjęcia na . Rześkie powietrze budzi nas do życia. Roberto spuszcza powietrze z kół do 2 atmosfer. Będzie lepiej jechało się po wertepach. Pojawiają się kaktusy rodem z Meksyku. Pamiętam takie z Bolka i Lolka. Robert się ze mnie śmieje jak o tym mówię. Może nie pamięta tych odcinków.
Zatrzymujemy się na wysokości 4200 m npm. Roberto układa stożek z kamieni, żeby wrócić tu jeszcze raz. Ja zabieram kamień ‘ węgielny” pod nasz nowy dom.
z Bolka i Lolka. Robert się ze mnie śmieje jak o tym mówię. Może nie pamięta tych odcinków. Dojeżdżamy do El Puerto. Mała mieścina. Wesołe miasteczko i jakiś bazar. Mnóstwo tubylców. Tankujemy paliwo, bo czeka nas jeszcze 170 km do Uyuni. Wjeżdżamy na drogę publiczną nr 21. I od razu niespodzianka. Bordowe góry podobne do tych w kanionach Colorado, wyschnięta rzeka, której stróżki jeszcze gdzieniegdzie lśnią. Kaktusy i żółte soczyste kępiaste trawy. Do tego chałupy i pastwiska wtopione w krajobraz. Bajka. Jedziemy 25 km/h po drodze, która okazuje się biegnie korytem rzeki, której o tej porze nie ma i wzdłuż linii kolejki. Jeszcze 150 km, czyli około 6 godzin jazdy. Wytrzęsie nas na wszystkie strony. Kamieniste dno powoduje masaż całościowy ciała. Prze Roberta przechodzi taka dawka wstrząsów od kierownicy do stóp, że obawiamy się czy będzie w stanie odnaleźć się potem w bezruchu. Oby udało się dojechać do hotelu na nocleg i zmyć ten wczorajszy wszędobylski kurz.
Po drodze mamy miejscowości brzmiące rdzennie po indiańsku Huacacancha czy Carigutiayoc.Po 50 km okazuje się, że koryto rzeki jest nie przejezdne i zasypane osuwiskiem. Tak więc wracamy. Rozbijamy obóz 30 km przed Tupizą w korycie rzeki. Z dala od zabudowań . Nie należy prowokować losu. Jesteśmy wściekli, źli, zmęczeni, brudni. Czwarty dzień nie kąpaliśmy się i nie myliśmy głowy. Koszmar. Najgorsza jednak jest temperatura na zewnątrz. Kiedy jest zimno, robisz tylko tyle ile musisz i idziesz spać, bo nie ma człowiek ochoty na nic więcej. I jeszcze ten kurz obecny w całym samochodzie. Kieliszek żołądkowej gorzkiej i lulu. Jutro przyjdzie lepszy dzień.