Trasa: Laguna Yama- San Ramon de la Nueva Oran - Boliwia Tarija
Dystans:
Pobudka 7.00. Szybkie śniadanie i wyjeżdżamy na trasę. +23 stopnie. Komarów chmara i fantastyczne poranne słońce. Jedziemy w stronę przejścia granicznego w Tariji. Na drodze spotykamy biegające prosiaki z mamą. Każde w innym kolorze, nawet czarne i białe. Ciekawe jak odnajduje je potem właściciel. Jedziemy do granicy. Tuż przed wyjazdem z Argentyny robimy zakupy w ostatnim miasteczku San Ramon de la Nueva. Jest to miasto założone jeszcze przez kolonizatorów. Na ulicy widać głównie Indian jeżdżących na motorowerach nawet z niemowlakami w nosidłach. Nie mogę oderwać oczu od ich twarzy. Mają w sobie coś tak odmiennego. Strach przez boliwijską odmienną flora bakteryjną kosztuje nas 98 peso. Wg naszego rozeznania jakieś 40 peso za dużo. Na rachunku jedna pozycja varios z różnymi cenami. Kasjerka nabija ceny pod dyktando jakiegoś faceta wyglądającego na szefa. Jest tak uprzejmy, że proponuje zaniesienie zakupów do samochodu. To dodatkowo nasila nasze podejrzenia, że zapłaciliśmy frycowe. Jak się potem okazuje nie tylko my. No cóż taki los turysty. Przejeżdżamy przez kolejną rzekę. Przed nami Boliwia i góry przez które będziemy się przeprawiać. Spędzimy tam 3 dni.
+ 27 stopni o godzinie 13. Wystawiamy ręce w krótkich rękawkach komarom na żer. Prowincja Salta przez która jedziemy jest zdecydowanie inna od pampy. Bogatsza, bardziej intensywnie uprawia się tu ziemię. Wreszcie widać na polach uprawy, szklarnie i folie, pod którymi uprawiają głównie pomidory i ogórki. Wkoło zielono. Żywe kolory. Nie myśleliśmy, że na pogórzu SA takie warunki do uprawy. Brak pastwisk i hodowli. Zamożność przejawia się w trochę bogatszych domach, wyglądających czasem jak nasze osiedla domków jednorodzinnych. Przy drogach kapliczki intensywniej niż w La Platcie usiane przy drodze.
O 14 wyjeżdżamy z Argentyny . Na przejściu granicznym po tej stronie idzie gładko. Nikt z celników nie może się nadziwić po co jechać tam gdzie drogi nie maja asfaltu i jest tylko dzicz. Przejeżdżamy przez most. Do polowy pomalowany na niebiesko- biały kolor w a połowie na czerwony, zielony i żółty. Takie symboliczne rozgraniczenie na rzece. Po stronie boliwijskiej wita nas jakiś obłąkaniec krzyczący i machający rękami w nasza stronę. Dobrze się zaczyna;) Kanciapa celników jak obskurna buda. Zielone ściany podrapane, malowane wiele lat temu. Drewniany kontuar pamięta lata 6—70 te. Jeden z celników zaczyna się wymądrzać na temat wwożenia dzieci do Boliwii i specjalnych dokumentów do tego potrzebnych. Drugi ze stoickim spokojem gra w pasjansa( stara wersja z falami) na jedynym komputerze. Ale za to na ścianie prawdziwy indiański wódz. Pociągłe rysy twarzy, dumna twarz, wypięta pierś w mundurze wojskowym. To prezydent Boliwii Evo Morales.Nadawałby się do filmu jak nic. Rolę Koczisa miałby zapewnioną. Między czasie małe czarne muszki gryzą nas złośliwie. Żaden Off ani inny autan nie dają rady. To mutanty odporne na wszystko. Po ugryzieniu na mojej ręce natychmiast pojawia się bąbel z wodą. Swędzi okropnie.
Po odprawie wyjeżdżamy za szlaban podnoszony i opuszczany sznurkiem. Witamy w Boliwii. Kraju wszelakich przygód;) Wjeżdżamy na szutrowe drogi, bo Boliwia ma 400 km położonego asfaltu. Zaczynają się góry. Zobaczymy ile nasze auto będzie paliło w tych trudnych okolicznościach przyrody. W przewodnikach uprzedzają, że podstawowym paliwem jest benzyna i gaz, wiec może być kłopot z dislami. Mamy też trochę mały bak na tak duże , bo prawie 900 km dystanse. Mamy nadzieję, że karnistry wystarczą. Jedziemy wyżej i wyżej. Nasz Patyś zaczyna dozować nam dopływ zimnego powietrz, kiedy silnik lekko zaczyna się nagrzewać. Mijamy obok urokliwą kamienistą rzekę. Musimy odreagować . Zjeżdżamy na obiad. To jest właśnie siła offroadu. Możesz dotrzeć i zatrzymać się w dowolnym urokliwym miejscu. Rzeka jest dwu kolorowa niebiesko – granatowa ze skalistym leśnym brzegiem. Roberto robi obiad. Flaczki po zamojsku. Są pyszne. Po godzinie ruszamy dalej. Droga nie jest łatwa. Możliwa prędkość to 20-30 km /h w koszmarnym kurzu z 1600 na 3 900 m npm. To jedyna droga na północ. Oj będzie dzisiaj nocleg w krzakach;) W nocy już szukamy miejsca na nocleg. Oby zjechać gdzieś na boczną drogę. Nasze wymagania są minimalne. Po 20 km okazuje się, że trafiamy na stację trafo i jakieś zabudowania. Zostajemy tu na noc. Czuć wysokość. Głowa boli, szum w uszach. Niektórzy maja kołatanie serca. Brakuje powietrza. Każdy wysiłek i spacer to zadyszka. Jest + 11 stopni a zimno jak w zimie. Nawet samochody na tej wysokości dymią ponad miarę. Boliwijskie góry są piękne. Pofałdowane. Kwiaty podobne do naszych wyrastają tutaj do 1,5 m wysokości. Drzewa porośnięte epifitami. Krajobrazu dopełniają ludzie kolorowo ubrani. Jak z prawdziwych reklamówek biur podróży. W Boliwii ludzie nie lubią zdjęć, bo wierzą wciąż, ze skraca im to duszę. To z kolei uprawnia ich do gwałtownych reakcji na fotografie. Pamiętamy o parze zamordowanej w Peru z powodu zabrania twarzy Indianom. Podobny temat. Szkoda byłoby nie przywieźć zdjęć. To wręcz nie możliwe. Jesteśmy ciekawi wszystkiego co tu zastaniemy. A tymczasem ciemno. Spanie to najlepsze wyjście.