Poranek był rześki, aby nie powiedzieć po prosty zimny, ale grupa jak zawsze stawiła się karnie w komplecie. Szybki postój na stacji benzynowej, gdzie Arek odebrał zamówione wcześniej luchboxy dla osób udających się safari otwartymi landroverami i jedziemy do Parku. Po około godzinie jazdy parkujemy przy jednej z bram, gdzie czekają już na nas trzy dziewięcioosobowe pojazdy z miejscową obsługą. Jest ósma rano, jest ziiimno. Arek podczas drogi wielokrotnie powtarza dwie kwestie. Po pierwsze, pod żadnym pozorem nie wolno nam próbować zbliżać się do jakichkolwiek zwierząt na terenie parku, a po drugie, aby ubrać na siebie wszystko co się da, ponieważ będzie zimno. Przy okazji nastawia nas już na to, że trudno liczyć na zobaczenie całej wielkiej piątki, a właściwie, to zobaczenie czegokolwiek poza antylopami będzie już sukcesem.
Wsiadamy do samochodów i w drogę. Całe safari, wraz z 45 minutowym postojem w punkcie biwakowym, zajęło ponad 6 godzin. Przy czym, do pierwszego postoju cztery godziny. Kawał czasu jak na jazdę bez możliwości wyjścia z samochodu, w chłodnym powietrzu.
Podsumowując ten etap naszej wycieczki, po raz pierwszy mam wrażenie, że zobaczyłem coś nowego, coś po co przyjechałem do RPA. W skrócie, poza antylopami impala, które są dosłownie wszędzie, widzieliśmy także antylopy gnu, i dwa rodzaje innych (nie pamiętam już nazw), kozła wodnego, skoczki skalne, nosorożce, słonie, żyrafy, a także małe krokodyle i z daleka hipopotamy, choć bardziej właściwe byłoby powiedzieć czubki ich nosów. Niestety nie widzieliśmy żadnego kota ani bawołu. Wynik może nie rewelacyjny, ale ja jestem zadowolony, nawet bardzo. Mimo wszystko zobaczenie tych zwierząt w odległości kilku metrów, w ich naturalnym środowisku, a nie w zamkniętym ogrodzie zoologicznym, nawet typu safari jakich jest wiele, daje inny typ wrażeń. Zdecydowanie warto. Ale jeśli będziecie jechali kiedyś na taką wycieczkę, to rzeczywiście ubierzcie wszystko ciepłe co macie. Chyba najlepiej ubrać bieliznę termoaktywną i ciepłe skarpety. Najbardziej cierpią nogi. Pomimo koców jest przenikliwie zimno. Dla robiących zdjęcia, uwaga straszny kurz. Nie wiem jeszcze jak podszedłbym do tematu po raz drugi, ale wiem, że po kilku minutach wszystko jest pokryte warstwą miałkiego i łatwo osiadającego na sprzęcie kurzu. Soczewki trzeba czyścić co chwila, albo za każdym razem przykrywać, ale wtedy czasu na użycie aparatu może nie wystarczyć. Warto wziąć najlepszy zoom jaki macie, także telekonwerter, ponieważ czasami zwierzęta są dość daleko. A poza tym, fajna zabawa.
Aha, jeszcze jedno. Park Krugera jest zaliczany do obszarów zagrożonych malarią. ALE co ważne, w zasadzie nie dotyczy to okresu zimowego. Teraz ziemia jest sucha jak pieprz. Nie ma wilgoci, komary nie mają się jak rozmnażać. Jak ktoś bardzo chce, może się oczywiście pryskać jakimś preparatem, ale na razie nie widziałem jeszcze ani jednego komara. To mi się baaaardzo podoba, jako że mam wielką skłonność do przyciągania do siebie takich wstrętnych latających stworzeń.
Powoli czas kończyć. Zbliża się piąta, robi się chłodno, a przed siódmą mamy zebrać się na kolację. A do tego czasu musimy się jeszcze nieco oporządzić i usunąć z siebie tonę kurzu, który osiadł podczas przejazdu po bezdrożach Parku Krugera. Nareszcie wiem, że jestem w jakimś egzotycznym miejscu. Jakoś dotychczas musiałem sobie o tym co chwilę przypominać…
Wracając do domku po średnio udanej kolacji podziwialiśmy Krzyż Południa wskazujący nam drogę. Taką drogę mleczną widziałem ostatni raz w Australii… Pięknie. Nad głowami przelatywały bezgłośnie wielkie nietoperze, a radość z przebywania w tym miejscu mąciła jedynie świadomość, że musimy wstać o 5-tej, aby o 5:30 wystawić bagaże i o szóstej, czyli o godzinie otwarcia bram kampu, wyjechać w najdłuższy odcinek naszej podróży do miasteczka Santa Lucia.
Wstaliśmy w nocy i po raz kolejny cała grupa w komplecie stawiła się pod autokarem. Na początek mieliśmy do przejechania po raz drugi safari po Parku Krugera, tym razem autokarem. Po wczorajszych doświadczeniach nie spodziewałem się niczego specjalnego, ale … intuicja mnie zawiodła. Na początku podziwialiśmy wschód słońca nad niskim Veldem. Było pięknie, ale nie było zwierząt. Jechaliśmy podziwiając zmieniające się kolory nieba. Ale nie było zwierząt. No może nieco przesadzam, ponieważ co chwilę widać było antylopy Impala, ale trawestując reklamę, Impale to ja mam wszędzie… Nikogo to nie ruszało. Raz w średniej odległości pojawiły się żyrafy, potem słonie, potem gnu, potem impale, potem … Ale jakoś zero emocji. I tak jechaliśmy przez prawie półtorej godziny. Nic specjalnego się nie działo. Ale nagle z przodu autokaru Arek zawoła „Uwaga, na jedenastej, ale biegnie, teraz po lewej …” wszyscy rzucili się do okien i naszym oczom ukazał się jakiś szaro-bury kształt rozmiaru średniego psa pędzący z dużą szybkością przez trawę. Ale tak szybko, że nie byliśmy w stanie stwierdzić co to jest. Autobus ruszył dalej i prawie zaraz się zatrzymał. Na drodze stało bowiem więcej takich łaciatych stworzeń. Okazało się, że mamy niesamowite szczęście, ponieważ spotkaliśmy likaony, czyli dzikie psy. Jedne z najgroźniejszych myśliwych Afryki. Polując stadnie są w stanie pokonać nawet bawołu, któremu przegryzają w biegu ścięgna. Stadko likaonów zupełnie nie przejęło się nasza obecnością, a samiec zdecydował się nawet na próbę przedłużenia gatunku na środku drogi. Widok niesamowity. Arek stwierdził, że ponad 20 lat jeździ na safari i na wycieczki, ale likaonów nie widział jeszcze nigdy. Cóż, udało nam się… Likaony spokojnie przeszły wzdłuż autokaru odprowadzane trzaskiem migawek aparatów i szumem kamer i zniknęły w gąszczu buszu. Pojechaliśmy dalej. Kolejne 20 minut i nic ciekawego. Powoli zbliżamy się do bramy wyjazdowej z parku. W sumie trudno było spodziewać się jeszcze czegoś więcej. Jest poranno-sennie. Niektórzy przycinają komarka marząc zapewne o wielkiej piątce. Ale jak w kiepskiej powieści, znowu rozlega się krzyk Arka, który do mikrofonu krzyczy „Uwaga na dwunastej, są, są, są, …!!!!”… Wszyscy zrywamy się z siedzeń łapiąc w locie aparaty i kamery, i biegniemy na przód autokaru. Widok po prosty zwala z nóg. Otóż w naszym kierunku, lawirując pomiędzy kilkoma samochodami, zmierzają spokojnym krokiem cztery młode lwy… Wschodzące słońce pięknie oświetla ich grzywy. Wszystkich zatyka. Tylko jedna, skąd inąd całkiem miła pani, zaczyna głośno pouczać kierowcę co powinien zrobić. Ale on na szczęście nie słucha i wszyscy podziwiamy Króla Afryki spacerującego dostojnie wokół naszego pojazdu. Super widok i doskonałe dopełnienie wizyty w Parku Krugera i znakomite rozpoczęcie dość nudnego jak się okazało potem dnia. Lwy przechodzą koło autokaru, a my wyjeżdżamy z parku fotografując jeszcze na pożegnanie kilka krokodyli łapiących pierwsze promienie słońca na piaszczystej łasze na rzece granicznej parku. W sumie z Wielkiej Piątki nie zobaczyliśmy bawołu i geparda. Z pierwszym mieliśmy po prostu pecha, ponieważ powinien być w miarę łatwy do zobaczenia, a geparda prawie nie da się zobaczyć w takim safari.
Jasne, że takie obcowanie ze zwierzętami nie może się równać spacerowaniu po parku z namiotem i w towarzystwie uzbrojonych strażników... To nieco inna bajka. To będzie kiedy indziej...
I tak mogę powiedzieć, że dla mnie wycieczka do Parku Krugera okazała się sukcesem.