Podróż Czarny Ląd Express - W królestwie Suazi



2010-10-11

Reszta dnia mija bardzo nudno i bez wielkiej historii. W drodze do leżącego już na wybrzeżu Santa Lucia przemierzamy kilkaset kilometrów. Przejeżdżamy między innymi przez Królestwo Suazi (Suaziland), ale w zasadzie bez historii. Z okien autokaru, a także na przystankach widać, że RPA to kolebka cywilizacji w porównaniu z Suazi. Ale drogi mają całkiem niezłe. Może dlatego, że prawie nic po nich nie jeździ… Zatrzymujemy się na mały postój w mieście …. niedaleko stolicy Suazi, na targu. Przyznam, że jeszcze nigdy nie czułem się tak nieswojo jak właśnie tam. Byliśmy jedynymi białymi. Każdy nasz ruch od razu był śledzony przez dziesiątki oczu. Do tego dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy Suazi w dużej części wierzą, że każde zdjęcia zabiera im część duszy. Przez to prawie w każdym wypadku można było liczyć sie z protestami. Sam targ to tandeta do kwadratu. Nic ciekawego.

Po czterdziestominutowym postoju ruszamy dalej w kierunku granicy z RPA. Po drodze jeszcze krótki postój w typowej zagrodzie mieszkalnej w Suazi. To jest mocne przeżycie. Jeszcze chyba nigdy się tak źle nie czułem. Zaraz po wyjściu z autobusu po prostu opada nas chmara dzieciaków w różnym wieku, żebrząca o cokolwiek. Dosłownie… To jest straszne. Lizak jest dla nich niczym gwiazdka z nieba. Z tego co potem powie Arek, można wywnioskować, że właściciel tej zagrody pomógł kiedyś w czymś co spotkało Arka lub jakąś wycieczkę, i w ramach rewanżu, Arek odwiedza to miejsce, dając jakieś pieniądze w zamian za możliwość sfotografowania tego miejsca. Nie chce się wierzyć, że tak mogą żyć ludzie. A i tak zapewne jest to jeszcze „nic” w porównaniu z innymi miejscami na ziemi. Ale i tak, patrząc na gromadkę zasmarkanych dzieciaków proszących o cokolwiek, mając w świadomości że ponad 50% mieszkańców Swazilandu jest chora na AIDS (według oficjalnych, zaniżonych statystyk), że po wodę muszą chodzić kilka kilometrów w jedną stronę, … czuję się jak intruz. Nie potrafię skupić się na zdjęciach….

Po krótkim postoju ruszamy dalej. Już bez wielkich przygód, poza koniecznością uzupełnienia oleju w silniku autokaru, po kilku godzinach, w ciemnościach, docieramy so Santa Lucia, niewielkiego miasteczka turystycznego leżącego na mokradłach pełnych hipopotamów i krokodyli. Arek uprzedza nas, że jeśli widzimy na ulicy patyk, to musimy założyć, że to może być wąż, jeśli widzimy kłodę drewna, to może być krokodyl, a jeśli widzimy wielki kamień, to będzie hipopotam. Na szczęście jesteśmy w zimie, więc węży nie ma się co bać, a krokodyle prawie nie wychodzą z wody, ale hipopotamy są realnym problemem. Lubią chodzić po ogródkach domów i pić wodę z basenów, a także paść się na trawnikach. Dodatkowo, to kilkutonowe zwierzę potrafi biec ponad 40 km na godzinę, więc spotkanie z nim jest bardzo ryzykowne…

Arek potrafi odpowiednio nastawić grupę. Po zakwaterowaniu w bardzo fajnym hotelu, ruszamy na kolację. Pomni uwag Arka, spacer odbywamy bardzo uważnie stawiając nogi i omijając wszelkie patyki i kłody… Bez strat własnych docieramy do knajpki, gdzie większość je smaczną rybkę (do wyboru także kurczak i stek wołowy) i wracamy na zasłużony odpoczynek.

  • kwiatek
  • zapracowani
  • osiedle
  • królestwo
  • warzywniak
  • targowisko
  • Market
  • moto-kontrasty
  • szopa
  • młynek do kukurydzy
  • mieszkanie
  • CUKIEEEEEEERKA!
  • smutek
  • no comments