O Parku Narodowym Taman Negara marzyłem od chwili, gdy przekroczyłem malezyjską granicę. Na moją wyobraźnię oddziaływały zwłaszcza legendy krążące o tym miejscu, głównie zaś fakt, że to najstarszy deszczowy las świata. Byłem ciekaw porównań azjatyckiej, prawdziwej dżungli do słynnej amazońskiej, w której ponad rok temu miałem sposobność być. Odtąd, nawet podczas błogiego relaksu na cudownych malezyjskich wyspach, moje myśli ulatywały w krainę wilgotnej, rozbuchanej masą nieznanych dźwięków, pełnej tajemniczości i rządzącej się własnymi prawami dżungli.
Rzeczywistość poczęła przerastać kłębiące się w głowie marzenia. Dzień poprzedzający moją eksplorację, w zasadzie wieczór, wypełniały dźwięki dochodzące z dżungli, niejednych przyprawiające o grozę, we mnie wzbudzające tym większe zainteresowanie i pobudzające krew do szybszego krążenia. Grzmiało, huczało, bzykało, piszczało, zdawało się, że grano najwykwintniejszą symfonie. Ah, można by tutaj popuścić wodzy fantazji i wyobrażać sobie najbardziej niestworzonych autorów owych dźwięków. Rankiem, mając w pamięci wieczorny recital wyruszyłem stawić czoła najstarszemu lasowi deszczowemu świata. Wystarczyło tylko przepłynąć rzekę oddzielającą świat człowieka od świata marzeń. Za rzeką miał się jawić świat w postaci jaką sam stwórca stworzył, dziki nieprzystępny, pełen niezrozumiałych dla człowieka czasów zkomputeryzowanych zjawisk, świat o którym jedni śnią, inni z kolei marzą, by nie być jego częścią. Dla mnie, przedstawiciela pierwszej grupy, dzień zapowiadał zachłystywanie się adrenaliną, nowymi, często niewytłumaczalnymi, doznaniami.
W ciągu dnia zrobiliśmy, towarzyszem mojej eskapady po miejscowej dżungli był sympatyczny Australijczyk, ilość kilometrów, którą inni robili w dwa, trzy dni. Tempo narzucone przez mojego kompana z Antypodów dawało się we znaki, zwłaszcza w postaci hektolitrów spijanej wody, niemniej musiałem mu dokazać, że i w kraju byłych demoludów potrafią, że i u nas aktywność sportowa to nietylko pusty banał. Wieczorem opowiadając towarzyszom noclegowni liczbę miejsc nawiedzonych w trakcie mijającego dnia, aż łapali się za głowę, twierdząc, że to niemożliwe. Moja głowa nie była bynajmniej skora do bałwochwańczych przechwałek, mnie irytował jeden fakt. Mimo, iż dotarliśmy do miejsc niezdeptanych zbytnio turystycznym butem, mimo, że staraliśmy się nie dawać dżungli świadectwa swojej obecności, wracałem rozczarowany. I tak dzień po dniu. Wyobrażenia o spotkaniu na swej drodze dzikiego zwierza, o ujrzeniu go w najpiękniejszej jego postaci, dzikiej, niokiełznanej, wolnej od okowów zakładanych ludzką ręką, pozostawały niespełnionym marzeniem. Marzeniem, którego ostatecznie aż do dnia wyjazdu z tego miejsca nie udało się urzeczywistnić. Moje kolejne podejście do dżungli, wprawdzie na zupełnie innym kontynencie, przyniosło kolejne rozczarowanie. Począłem odtąd poczytywać autorów uwielbianych w dzieciństwie książek podróżniczych za osoby o zbyt wybujałej fantazji, naginających dla potrzeb zwiększenia nakładu, czy rozbudzenia w czytelniku sfery marzeń, dżunglastą rzeczywistość.
Pewnie by tak zostało, gdyby pewnego dnia nie trafił przed moje oczy fantastyczny artykuł tłumaczący ową dżunglastą rzeczywistość. Niejaki David Adam na łamach Guardiana (http://przewodnik.onet.pl/azja/malezja/znikajace-zwierzeta,1,3293841,artykul.html) opisał pod znamiennym tytułem “ Znikające zwierzęta” stan realny fauny lasu tropikalnego, głównie w oparciu o tereny Azji Południowo-Wschodniej, choć rzecz jasna to problem w skali globalnej. Otóź z nadmienianego regionu, w artykule mowa również o Malezji, w ciągu ostatniej dekady wyeksportowano legalnie ponad 35 milionów zwierząt, głównie na potrzeby kolekcjonerskie. Liczba zwierząt wywiezionych drogą pozaprawną urasta do setek milionów. Nie dziwota, że naukowcy stworzyli, dla wyjaśnienia owego zjawiska, pojęcie “ syndromu lasu pustego”.
Moja dżunglasta włóczęga niestety odbywała się w cieniu owego syndromu. Jakże smutno na sercu, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, że skutkiem jego działań, dżunglasta rzeczywistość przybiera taką postać. Jakże smutno człowiekowi robi się na duszy, gdy wkraczając w progi dzikiego lasu nie słyszy śpiewu ptaków, bzykania owadów, pomruków dzikiego zwierza, typowych odgłosów właściwych dżungli. Miast tego ogarnia go, przenika na wskroś, wszechobecna cisza, panującą wokół pustka, drażniącą uszy, odzdziaływująca na zmysły, zwłaszcza na sferę wrażliwości,.