Lot do Innego Świata trwa niecałą godzinę. Banjarmasin to całkiem spore miasto, które leży u ujścia wielkiej rzeki. Życie w dużej mierze toczy się tu na wodzie. Gmatwanina kanałów i dopływów stanowi ulice, przy których toczy się lokalne życie. Poranna toaleta też ma miejsce w rzece. Ahmed - nasz "kontakt" w Banjarmasin wynajmuje łódź i przed świtem ruszamy wodną ulicą na przejażdżkę. Widzimy jak ludzie się myją w rzece, robią pranie, myją dzieci. Przy każdym domu na małym molo stoi malutka drewniana budka - to ubikacja z "bezpośrednią kanalizacją" uchodzącą do rzeki. Nie byłoby w tym może i nic dziwnego, gdyby nie fakt, że stojący obok ludzie płukają sobie usta czerpiąc wodę prosto z rzeki... Gdy człowiek zgłodnieje, to może podpłynąć do pływającej restauracji, a gdy zabraknie komuś benzyny, do na rzece dryfują pływające stacje benzynowe... Ahmed zgłodniał, więc sternik bierze kurs do dryfującej warung. Tu już biesiaduje kilkuosobowa grupa turystów z Jawy, dla których superegzotyczne zakątki ich kraju bledną na nasz widok - wszyscy do nas machają przyjaźnie i robią nam zdjęcia ze wszystkich stron.  

Na śniadanie wracamy do hotelu, a następnie jedziemy na lotnisko, skąd polecimy w głąb wyspy. Czekamy na samolot i czujemy na sobie spojrzenia wszystkich obecnych tu pasażerów, a lotnisko jest dość sporych rozmiarów. Jest nasz samolot! Wśród odrzutowych Boeingów nawet tych troszkę mniejszych, nasza maszyna prezentuje się filigranowo. Do samolotu wchodzi około 20 pasażerów. Siedzimy na małych ławeczkach. Kabina pilotów jest cały czas otwarta. Po godzinie lądujemy w małej miejscowości Sanpit zagubionej pośrod wielkiej dżungli nad wielką rzeką. Pilot nie wyłącza silników. Parę osób wysiada, kilka wsiada, ktoś z obsługi lotniska wyciąga spod siedzeń pakunki i wsadza nowe. jeszcze 35 minut i lądujemy w Pangkalambuun nad rzeką Kumai. Wysiadamy na płytę lotniska otoczonego zewsząd tropikalną roślinnością. Jest bardzo gorąco. Wita nas sympatyczny młody człowiek o imieniu Harry. Jedziemy z nim nad rzekę. Tu, idąc po chybotliwych deskach miedzy domami stojącymi na wodzie, wchodzimy na łódź rybacką dostosowaną do celów turystycznych.  

Płynąc brązową rzeką wijącą się przez dżunglę przywołuję wspomnienia książek podróżniczych z dzieciństwa, a szczególnie "Tomka wśród łowców głów". Czytając ją nie przypuszczałem wówczas, że będę kiedyś tak blisko szlaku swojego ulubionego bohatera. Po 2 godzinach dopływamy do naszego schroniska zbudowanego na palach. Zostawiamy nasz bagaż, pijemy drinka i płyniemy dalej. Jesteśmy oczarowani przyrodą, a także bardzo zrelaksowni powolnym tempem rejsu. Nad samą rzeką skaczą małpy probiscis z wielkimi nosami. W pobliżu rzeki można je zobaczyć tylko rano lub wieczorem. Normalnie chowają się głęboko w dżungli. Mieszkają wyłącznie na Borneo i Sumatrze i nie ma ich w żadnym zoo na świecie. Tuż nad wodą przelatuje dzioborożec. Przed zmrokiem zaczynają nad nami latać potężne nietoperze - latające lisy, których rozpiętość skrzydeł dochodzi do 1 metra. Po ciemku docieramy z powrotem do obozu. Zapraszamy Harry'ego na piwo i razem jemy kolację. Najbardziej nam smakuje cała smażona ryba z miejscowej rzeki. Miejscowym zwyczajem jemy wszystko rękami. Nie wiem jak Harry to robi, że jest cały czysty, bo mnie raz po raz sos cieknie po dłoni w dół aż do łokcia. 

W nocy słyszymy różne odgłosy dżungli, ale najbardziej daje się we znaki hałas spowodowany ciągłym bieganiem makaków po dachu naszej chatki. Rano myjemy sie w zimnej wodzie i o 6 odpływamy. Przy promieniach wschodzącego słońca jemy na łodzi śniadanie - rosół z ryżem i smażony makaron z warzywami. Po półtorej godziny dopływamy do pierwszej stacji rehabilitacji orangutanów. 2 już czekają i na nasz widok podchodzą leniwie strojąc komiczne miny. Jeden spogląda na nas błagalnym wzrokiem wyciągając "ręce" aby go wziąć na ręce. Zachęcony gestem zaczyna się na mnie wspinać, ale w obawie o wiszący na mnie sprzęt fotograficzny oddaję go Marioli, ktorą szybko czule obejmuje. Po chwili wyraźnie go zafascynowały blond włosy Marioli. Dla Marioli to już stanowiło nadmiar wrażeń, więc przy pomocy pracowników stacji udało się go z powrotem postawić na ziemi. W międzyczasie nadchodzą jeszcze 2 i wspólnie trzymając je za "ręce" idziemy ścieżką przez gęsty las do platformy. 4 orangutany przez cały czas coś nowego wymyślają - a to jeden na drugiego wchodzi, a to próbują wchodzić na nas, to znowu się pokładają na ziemi aby je ciągnać.  

Przychodzimy pod platformę. Pracownicy stacji kładą na platformie kilka kiści bananów i zaczynają nawoływać małpy. Po kilkunastu minutach przybywają chuśtając się na lianach jak Tarzan. Wtem pojawia się potężny samiec ważący na oko ponad sto kilogramów. Wielkie gruczoły na policzkach jeszcze bardziej wyolbrzymiają jego głowę. Wszystkie orangutany z respektem usuwają się z platformy. Łącznie pojawia się 8 małp. chcąc zrobić dużemu samcowi dobre zdjęcie za blisko do niego podszedłem i ten robi w moją strone gwałtowny ruch. Szybko się wycofuję a pracownik wyjaśnia, że orangutan najprawdopodobniej wziął mój apart za jedzenie, które mu niosę. Więc dobrze, że mnie nie pogonił. Z orangutanami jesteśmy łącznie 3 godziny i gdy któryś zaczyna się do nas zbliżać, my się wycofujemy. Małpy maja nad nami liczebną przewagę , a ja z Mariolą jesteśmy jedynymi ludźmi z zewnątrz i takie spotkanie z dzikimi zwierzętami tego kalibru stanowi dla nas spore przeżycie. Orangutany powoli znikają w dżungli w poszukiwaniu bardziej urozmaiconego pożywienia niż banany.  

Wracamy na łódź. Robi się upał, więc z przyjemnością siadamy pod daszkiem a dodatkową ulgę przynosi chłodniejszy powiew od rzeki. Po godzinie wpływamy w węższą odnogę, która wkrótce robi się zupełnie czarna - to wpływ ciemnych roślin rosnących na dnie. Harry nam mówi, że w tej okolicy mieszka sporo krokodyli, więc je wypatrujemy, ale bez skutku - otacza nas tylko gęsta ściana zieleni o wielu odcieniach. O 13:30 docieramy do najstarszego na Borneo ośrodka dla orangutanów. Do karmienia mamy jeszcze półtorej godziny, więc idziemy na długi spacer w towarzystwie pracownika stacji, który jest Dayakiem. Dayak świetnie zna się na wszystkim, co wokół rośnie: ta roślina jest dobra na ból zęba, liście tej na malarię, a ta poluje na owady - zamyka się wieczko nad dzwonkowatym woreczkiem i nawet kilkucentymetrowy owad nie ma szans. Słońce praży niemiłosiernie. Ponieważ profilaktycznie mamy na sobie długie spodnie i koszule z długimi rękawami, to te lepią się nam do ciała.  

Wtem zauważamy, że z naprzeciwka idzie samica z dzieckiem. Nasz Dayak szybko wysuwa się przed nas i ręką daje znak abyśmy się cofnęli, a Harry nam wyjaśnia, że ta samica lubi być agresywna... Pracownik uderzając meczetą o drzewa próbuje ją odstraszyć, lecz ta nic sobie z tego nie robiąc dalej zmierza w naszą stronę. Dayak błyskawicznie zrywa czcinę i śmigając nią w powietrzu naciera na małpę. Przez chwilę słychać szamotaninę w gęstwinie. Serce nam podchodzi do gardła.  Po czym z gęstwiny wyłania się szczerzący zęby w uśmiechu Dayak, tłumacząc przez Harry'ego, że orangutana mógł przyciągnąć widok mojej kamery i ewentualnie zawartość mojego plecaka.  Choć orangutany są z reguły spokojne i nigdy nie gryzą swoich ofiar, to obdarzone wielką siłą umieją z niej zrobić odpowiedni pożytek. Wiemy o tym i wolimy zachować bezpieczną odległość w takich przypadkach.  

Docieramy do platformy, na której urzęduje już parę samic z młodymi. Scenariusz się powtarza, bo w pewnym momencie też na lianach spuszcza się ogromny samiec. Jesteśmy otoczeni 10 orangutanami, ale najwiekszy respekt, podobnie jak i reszta wielkich małp, czujemy przed dorodnym samcem. Stale jesteśmy w ruchu starając się utrzymać bezpieczną odległość. Malajskie słowo orang-utang znaczy po prostu człowiek lasu, co nabiera szczególnego znaczenia gdy obserwujemy jakże ludzkie zachowanie tych miłych stworzeń… ich mimikę, ciekawość, wzajemne stosunki... 

Pora wracać do łodzi. Idziemy w upale 2 km przez dżunglę, więc z radością witamy cień na łódce i powiew wiatru. Częstujemy Harry'ego rumem, który bardzo mu smakuje. Mimo, że za namową żony przeszedł na Islam, to w głębi duszy jest jednak hindusem. Przed nami 4-godzinny rejs do obozu. Na krótko przed zachodem słońca na drzewach rosnących nad rzeką zaczynają się pojawiać "nosacze" i makaki a nad nami latają potężne nietoperze. Harry nam opowiada o swojej rodzinie i miejscowych zwyczajach - musiał "wykupić" żonę za niebagatelną sume $2000! Tego typu zwyczaje zmieniają się  z wyspy na wyspę, bo np. na Sumbawa nasz przewodnik ze zdziwieniem stwierdził, że to jemu rodzina żony musiała wypłacić podobną sumę. 

Czwartego dnia wyruszamy przed świtem do Pangkalanbuun aby zdążyć na samolot do Banjarmasin, skąd mamy polecieć do Surabaya, a stamtad do Denpasar - zapowiada się dłuuugi dzień. Małym śmigłowcem docieramy do Banjarmasin i teraz czekamy na nasz samolot do Surabaya. Czas mija a samolot nie nadlatuje, a nas czeka jeszcze jedna przesiadka... Naszą trudną sytuacją zainteresował się sam kierownik lotniska - w Indonezji dobrze jest być Europejczykiem - dzwoni na lotnisko w Surabaya, że z Banjarmasin spóźnionym samolotem przyleci dwoje białych pasażerów. Wychodzi z nami na płytę i osobiście dopilnowuje, aby naszą walizkę umieścić na samej górze. Kiedy lądujemy w Surabaya, słyszymy nasze imiona przez megafon, więc pędzimy do naszej bramki. Z przeciwnej strony przez tłum przedziera się pracownik lotniska z naszymi kartami pokładowymi - nietrudno nas w tłumie rozpoznać - i pomaga nam torować drogę do wyjścia. Przed schodami do samolotu tłumaczymy jeszcze, że nasz bagaż jest w tamtym samolocie. Ktoś kogoś wysyła i po chwili przyjeżdża nasza walizka, którą pakują do luku bagażowego. Ufff! Za półtorej godziny jesteśmy już w naszym hotelu w Denpasar. Kolacja, relaks i spać... 

  • Borneo, rezerwat Tanjung Puting.
  • Orangutan, południowe Borneo.
  • Borneo
  • Borneo, rezerwat Tanjung Puting.
  • Gibon, południowe Borneo.
  • Samica orangutana z dzieckiem, Borneo
  • Borneo