Dziś o 4 nad ranem pobudka i pół godziny pózniej jesteśmy już w drodze na lotnisko. Gdy samolot niosący nas do Yogyakarta na Jawie wzbija się w powietrze, zaczyna powoli wschodzić słońce. Wyłaniające się z nisko zawieszonymch chmur wulkany mienią się w pomarańczowych promieniach wschodzącego słońca. Widok jak z baśni!  

Lot trwa 70 minut. Na lotnisku czeka na nas przewodnik z kartką. Jedziemy do Borobudur. Ruch na Bali nawet się nie umywa do tego, co się dzieje w Yogyakarta. Jedzie cała chmura motocyklistów i motocyklistek a wszyscy z twarzami zasłoniętymi chustkami. Niektóre filigranowe motocykle objuczone są całymi rodzinami, inne wielkimi tobołami, a czasami nawet widać zerkające spod pachy kierowcy czy pasażera owce... 

Indonezja jest pełna niespodzianek, bo kto by przypuszczał, że największa na świecie świątynia buddyjska znajduje się w najwiekszym na świecie kraju muzułmańskim. Borobudur powstała w VIII wieku, lecz seria wybuchów pobliskiego wulkanu  w XII wieku spowodowała przysypanie jej popiołem wulkanicznym. Zapomniana, przeleżała przykryta grubą warstwą aż do XIX wieku. Dziś stanowi światową atrakcję przyciągając rzesze turystów z całego świata. Podobny los spotkał ciut mlodszą, lecz równie okazałą hinduistyczną światynię Prambanan leżącą kilkanaście kilometrów od miasta. Zwiedzając tę drugą stale podchodzą do nas różne osoby z uśmiechem pytając czy mogą sobie z nami zrobić pamiątkowe zdjęcie. Taki stan rzeczy częściowo wynika z tego, że dla wielu Indonezyjczyków pochodzących z wnętrza Jawy jesteśmy egzotyką znaną im tylko z telewizji. Później otacza nas cała grupa młodzieży ze szkoły języka angielskiego i bardzo im zależy aby z nami porozmawiać. Lepiej nie mogli trafić :-) Mariolę otoczyli młodzieńcy a mnie dziewczyny, niektore w muzułmańskich chustkach na głowie, ale dalekie były od rezerwy, z jaką później się spotkałem u kobiet w Maroku. Gdy im wyjawiłem nasze plany dalszego zwiedzania Indonezji, to otwarły szeroko oczy ze zdziwienia i jedna zauważyła, że musimy być bardzo bogaci. Inną dziewczynę natomiast zastanowił fakt, że ja mówię bardzo gładko po angielsku, podczas gdy inni biali mają kłopoty z tym językiem. Dlaczego... 

 Nasz superelegancki hotel położony w samym centrum miasta stanowi istną oaze na morzu zgiełku i spalin. Mariola idzie się zdrzemnąć do pokoju a ja postanawiam pójść na basen położony w pięknym ogrodzie. Chłopiec od ręczników z uśmiechem zaprosił mnie abym sobie wybrał leżak a on zaraz przyniesie ręczniki. Po chwili zjawia się z górą ręczników i popielniczką. Za popielniczkę dziękuję, mówiąc, że nie palę. Na drugi dzień sytuacja się poniekąd powtarza: przychodzę, wymieniamy uśmiechy i po chwili młody człowiek przynosi stertę ręczników, ale gdy już ma położyć popielniczkę na stoliku obok, cofa rękę i mówi: -Och, przecież pan nie pali...

 Po dwóch dniach żegnamy sie z Yogyakarta i grubo przed świtem jedziemy na lotnisko, skąd znowu w podobnej baśniowej scenerii lecimy do Surabaya, drugiego po Dżakarcie miasta w Indonezji. Nasz "kontakt" w Surabaya ledwo mówi po angielsku. Jest bardzo elokwentny, lecz jesteśmy w stanie zrozumieć co najwyżej 30% tego, co mówi. My wszystko powtarzamy 3-4 razy, zanim do niego dotrze o co chodzi, ale i tak lepiej niż gdybyśmy mieli się męczyć w bahasa... Ruch na ulicach Surabaya jest jeszcze większy niż w Yogya. Wokół nas jest morze motocykli, które robią przeróżne manewry z pogardą dla jakichkolwiek zasad ruchu i bezpieczeństwa. 

Powoli krajobraz się zmienia z płaskiego na pagórkowaty. Wokół nas na stromych zboczach położone są pola uprawne tworząc niezwykły widok. Nasz hotel położony jest w górach na wysokości 2000 metrów. Atmosfera jest wiejska. Wieczorem idziemy na spacer wąską dróżką wijącą się wśród pól. W pewnym momencie dochodzi nas przepiękny kobiecy głos, który śpiewa modlitwę z pobliskiego meczetu. Ach ten widok, ten zapach i ten śpiew...

W nocy jest dość chłodno i cienki kocyk nie wystarcza - musimy założyć na siebie coś cieplejszego. Na szczęście wczesne wstawanie weszło nam już do krwi, bo dziś musimy znowu wstać w środku nocy czyli o 3:15. Jedziemy małą superterenową Toyotą na krawędź wulkanu Bromo. Jest zimno a ciemności rozświetla tylko ksieżyc w pełni. Lecz z wolna po drugiej stronie zaczyna przebijać czerwona poświata, aż wreszcie ukazuje się tarcza słońca, która szybko nabiera wysokości. Jednocześnie promienie słońca padają na grupę wulkanów i co chwila zmienia się ich oświetlenie. Widzimy 2 dymiące wulkany: najwyższy na Jawie Semeru co 15 minut wybucha puszczając gęstą chmurę dymu; drugi, mniejszy, wewnątrz krateru Bromo, nieprzerwanie dymi białym siarkowym pióropuszem. 

Po godzinie szóstej zjeżdżamy stromymi serpentynami na dno krateru i po tzw. Piaskowym Morzu jedziemy do podnóża mniejszego wulkanu. Tu przesiadamy się na małe indonezyjskie koniki i w tumanach kurzu pniemy się pod góre. W pewnym momencie musimy zsiąść z koni i na sam szczyt idziemy pieszo. Widzimy, jak z żółtej od siarki czeluści wydobywa się gęsty dym. Czuć siarkę. Inny świat!! 

Do Surabaya docieramy po 5 godzinach mocno strudzeni. Zatrzymujemy się w 5-gwiadkowym hotelu, ktory podobnie jak w Yogyakarta stanowi oazę spokoju a w naszym przypadku jeszcze dodatkową możliwość naciesznia się cywilizacją przed wyruszeniem na Borneo...

 

  • Świątynia Borobudur, Jawa.
  • Krater wulkanu Bromo
  • Krater Bromo i wulkan Semeru, Jawa.
  • Świątynia Borobudur, Jawa.
  • Świątynia Prambanan, Jawa
  • Prambanan, Jawa
  • Na ulicach Surabaya, Jawa
  • Bromo, Jawa
  • Borobudur, Jawa
  • Krater Bromo
  • Krater Bromo o swicie