Rano podjezdza po nas samochod. Jedziemy do Ouarzazate. Kilkadziesiat kilometrow za Marrakeszem zaczynaja sie gory Atlas. Krajobraz sie zmienia. Droga wije sie waska wstega coraz wyzej. Nad nami wznosza sie osnieżone wierzcholki. W najwyzszym miejscu przecinamy przelecz Tizi-n-Tichka na wysokosci 2000 m. Krajobraz jest ksiezycowy. W Ouarzazate zatrzymujemy sie na lunch a nastepnie kierujemy sie w strone wawozu Dades.
Naszego kierowcy pytamy czy zna jakies miejsce, gdzie mozna by kupic wino. Hassan na to, ze nie ma problemu. Po jakims czasie podjezdzamy do malego budyneczku stojacego na bezludziu przy drodze. Wchodzimy do srodka. W pusciutenkiej sali jest tylko stolik, 2 krzesla, lada i puste połki. Na pytanie o wino, wlasciciel wyciaga spod lady kilka butelek. Wybieramy jedna, placimy i wychodzimy. W Maroku jest przepis, ze alkohol nie moze byc widoczny w miejscach publicznych... Gdyby tak ktos zauwazyl z drogi przez pustynie przez otwarte drzwi stojace na polkach butelki z alkoholem, to wrazenie byloby pewnie piorunujace.
Po drodze zatrzymujemy sie w miejscowosci Skoura, gdzie zwiedzamy stara kazbe. W wawozie Dades panuje juz polmrok, ale nadal mozna docenic niezwykle widoki wokol nas. Gdy na drugi dzien wracamy ta sama droga wschodzace slonce mamy za soba, wiec robimy czeste przystanki aby udokumentowac widoki na przyszlosc. Teraz droga prowadzi przez w miare plaski teren po obrzezach Sahary. Pogoda jest ciut mniej przychylna, bo wieje mocny wiatr, ktory porywa tumany drobnego pylu. Widocznosc sie kurczy jak w czasie mgly. W szczelnie zamknietym samochodzie mozemy z przyjemnoscia podziwiac takie fenomeny natury, ale na mysl, ze czeka nas dwugodzinna przejazdzka na wielbladzie w glab pustyni, gdzie mamy nocowac w namiotach, troche rzednie nam mina... Hassan jeszcze dolewa oliwy do ognia mowiac, ze to moze byc ciekawe doswiadczenie.
Teraz juz rozumiem stroj ludow pustyni - dlugie sutanny i owiniete kilkometrowej dlugosci lekkimi przewiewnymi szlami glowy i szyje - to wszystko stanowi znakomita ochrone przed sloncem i piaskiem. My tez sie owijamy i wsiadamy na wielblady. Wiatr na szczescie zelzal do w miare normalnego poziomu, niemniej ochrona glowy i twarzy bardzo sie przydaje. Siodlo to cos w rodzaju koca owinietego wokol garba, wiec siedzi sie na samym szczycie. Z przodu jest raczka do trzymania sie, ktora sie bardzo przydaje zwlaszcza gdy wielblad schodzi po wydmie w dol. Czego bardzo brakuje, to strzemion. Bez nich trudno jest zmienic pozycje, poprawic sie na siodle czy chocby dac wytchnienie zmeczonym nogom. Pierwsze pol godziny jedzie sie jako tako, ale czym dluzej tym staje sie to bardziej meczace. Po godzinie juz czlowiek wypatruje konca tej wyprawy. Po poltorej oczyma wyobrazni widzimy za kazda wydma kres naszej dzisiejszej podrozy, ale przed nami wciaz tylko bezkres pustyni... Wreszcie po dwoch godzinach docieramy do naszego obozu. Kikanascie namiotow z grubego materialu stanowi zamkniety krag, wewnatrz ktorego sa dywany polozone na piasku. Slonce juz zaszlo, ale jest pelnia ksiezyca, wiec nadal mamy dobre oswietlenie, choc w zupelnie innej tonacji kolorystycznej. Dostajemy po szklance pysznej herbaty mietowej i otwieramy nasza wczesniej zakupiona butelke czerwonego wina, ktore znakomicie pasuje do otaczajacej nas scenerii. Kolacje jemy w wiekszym namiocie, bo wciaz jeszcze troche wieje a nie chcemy miec piasku w jedzeniu. W dzien bylo okolo 30C, ale w nocy nie zrobilo sie gwaltownie zimno, nadal jest okolo 25C.
Przed switem sie budzimy by zobaczyc jak Sahara wyglada we wschodzacym sloncu. Jest nadal raczej cieplo jakies 23C. Slonce powoli wynurza sie zza wydm. Czarujacy to widok, gdy czerwono-brazowe wydmy zmieniaja kolory na pomaranczowe. Po kilkunastu minutach slonce jest juz wysoko. Czas wracac. Znowu czeka nas dwugodzinna wedrowka z powrotem, ale pogoda jest lepsza - nie tak goraco i nie ma wiatru. Gdzies w okolicach Ouarzazate widzielismy kierunkowskaz z dawnych czasow dla karawan wielbladow: Timbuktu 52 dni! To dopiero byla podroz, nie mowiac juz o podrozy przez cala Sahare z pielgrzymka do Mediny. Hassan nam opowiadal, ze jego dziadek odbyl taka podroz, ktora trwala pol roku w jedna strone.
W Merzouga mamy mozliwosc skorzystania z hotelowego prysznica. Ach co za rozkosz! Przed nami 400-kilometrowy odcinek do Fezu. Atlas mamy teraz po lewej stronie. Podroz sie dluzy, bo Hassan jedzie ostroznie i zapewne ma racje, bo jesli na srodku pustyni jest nagle znak ograniczenia predkosci do 40 km/godz, to nalezy na wszelki wypadek zwolnic do 30 gdyz napewno bedzie tam stala policja oceniajaca predkosc pojazdu na oko i z nudow bedzie chetna na zatrzymanie jakiegos pojazdu aby sciagnac srodki platnicze z kierowcy, ktory by osmielil sie tu przekroczyc predkosc. Do Fezu wjezdzamy juz po ciemku. Najpierw dlugo jedziemy przez nowoczesne centrum, ktore prezentuje sie calkiem niezle a nastepnie docieramy do mediny, gdzie jest nasz riad. Jedziemy kawalek waska uliczka, ale w pewnym momencie jest tak wasko, ze zaparkowany na milimetry od muru samochod tarasuje nam droge i Hassan boi sie kolo niego przejechac aby sie nie zaklinowac. Podobno to juz niedaleko, wiec bierzemy walizki i przemierzamy jeszcze kilkaset metrow pieszo.