Przebić się przez Miasto Meksyk w sobotnie popołudnie nie jest prosta sprawą. Szczególnie, że, jak dowiedziałem się od Maribel, zaczęła się już gorączka świątecznych zakupów. Do San Juan dojechaliśmy w niemal niekończącym się korku, jakieś półtorej godziny (+/- 50 kilometrów!).
Niefortunnie, widać okruchy minionej nocy, zaparkowaliśmy przy pierwszej (trzeciej) bramie, prowadzącej do najmniej widowiskowego obiektu w Zona Arqueológica Teotihuacán, tak zwanej Piramidy Quetzalcoatla. Tak zwanej, bo w rzeczywistości była to prawdopodobnie jedynie duża świątynia, a nie piramida porównywalna do swoich dwóch wielkich sąsiadek - Piramid Słońca i Księżyca. A dlaczego niefortunnie? Otóż cały kompleks Teotihuacán zbudowano wzdłuż osi utworzonej przez Aleję Umarłych - prawie pięciokilometrową ulicę, której początek (koniec?) wyznacza Palaza de la Luna przed Piramida Księżyca, a koniec (początek?) właśnie Świątynia Quetzalcoatla. Czekał nas więc długi spacer...
[W rzeczywistości mijam się trochę z prawdą. Dokładnie dwu-i-pół milowy odcinek Avenida (czasem nazywanej też Calzada) de los Muertos, to tylko fragment. Odkryty i odrestaurowany wraz z przyległymi budowlami. Reszta ginie gdzieś za ogrodzeniem strefy archeologicznej pod grubą na ponad tysiąc lat warstwą ziemi i wspomnień, porośniętych gigantycznymi agawami i owocującymi opuncjami.]
Przed Świątynią Quetzalcoatla, proponuję mały eksperyment. Sprzedał mi go w ubiegłym roku jeden z setek sprzedawców pamiątek kręcących się po okolicy. Stajemy w odpowiednim miejscu między schodami prowadzącymi na szczyt świątyni, a budynkiem na środku placu, klaszczemy w dłonie i słyszymy... głos ptaka quetzala - świętego ptaka wielu cywilizacji prekolumbijskich. Nie wiem jakim cudem, ale echo zniekształca odgłos klaskania w dziwne kwakanie, które podobno, jako żywo przypomina oryginał.
W słoneczny, ale strasznie wietrzny i chłodny dzień, Teotihuacán nie zachwyca tak bardzo. Szczególnie kiedy jest się tu po raz trzeci. Dla Mi Amor był to jednak debiut, więc nie było mowy o jakimkolwiek oszukiwaniu i skracaniu wycieczki. To ona narzuciła marszrutę i nie miała dla nas (mnie i części rodzinki Cardenasów) grama litości. Już sam spacer Aleją Umarłych, z ciągłym wchodzeniem i schodzeniem ze schodów był męczący. Ale prawdziwe, kamienne schody, zaczęły się pod Piramidą Słońca.
Podobno trasa na szczyt to przeszło dwa i pół kilometra, choć sama piramida ma "zaledwie" siedemdziesiąt metrów w pionie, co daje jej trzecią pozycję na liście najwyższych piramid na świecie. Za to na pewno trasa na szczyt to spore wyzwanie dla palacza na kacu... I nie zapominajmy o rozrzedzonym na tej wysokości powietrzu!:-) Ale udało się. Szczyt zdobyty! Po raz kolejny! Wraz z tysiącami innych turystów, więc wyczyn raczej nie kwalifikuje się do odnotowania złotymi literami.
Nie mniejszym wyzwaniem, choć bardziej sprawnościowym niż kondycyjnym, jest droga powrotna. Dawniej, szczyt piramidy wieńczyła świątynia poświęcona jednemu z teotihuacańskich bogów. Aby wierni nie mogli odwracać się do niego plecami, schody zbudowano tak, że najłatwiej (a przynajmniej najwygodniej i najbezpieczniej) schodzi się z nich tyłem. Czyli z pochyloną głową i twarzą zwróconą w kierunku... schodów. Poza tym, stopnie przystosowane są do małych indiańskich stóp, a nie europejskich dziesiątek.
Za to schody drugiej, trochę młodszej Piramidy Księżyca, zbudowano chyba z myślą o gigantach. Każdy stopień ma około pół metra! Mimo że od kilku lat górna połowa piramidy jest niedostępna, wspinaczka i tak jest niezbyt wygodna. Dlatego ja trzeci raz sobie odpuściłem i na Moją Lepszą Połowę zaczekałem na dole.
Ale... Niech was nie zmyli mój bark entuzjazmu! To tylko wynik chwilowej niedyspozycji. Piramidy w Teotihuacán są genialne. Wiem, że takie porównania nie mają większego sensu, ale spośród wszystkich stref archeologicznych jakie odwiedziłem w Meksyku, ta nieodmiennie robi na mnie największe wrażenie. Potęgi piramid nie da się opisać słowami, ani oddać na zdjęciach. Trzeba naprawdę ogromnej fantazji, żeby wyobrazić sobie jak, wieki temu, udało się zbudować tak ogromne miasto. Bo piramidy to przecież tylko dwa "wieżowce" w wielkiej metropolii pałaców, świątyń, szkół, pracowni artystycznych, targów i mnóstwa innych budynków, w których, w okresie świetności Teotihuacán, mieszkało, modliło się, pracowało, rządziło... przeszło sto tysięcy ludzi! Liczba, o jakiej hiszpańscy odkrywcy, jeszcze wiele lat po jego upadku, nawet nie śnili.
Powrotne pięć kilometrów uzmysłowiło nam, że najwyższa pora coś przekąsić. A skoro już jesteśmy w San Juan, warto przy okazji odwiedzić ciotkę Rebekę i wuja Joela.
Na targu w miasteczku kupiliśmy pieczone z kaktusami (nopales) kurczaki i ręcznie robione tortille, po czym, jak zwykle... zabłądziliśmy w uliczkach San Juan. To standardowa procedura, powtarzana nie tylko na potrzeby turystów z Polski, ale przy każdych odwiedzinach wujostwa przez Maribel i rodzinkę. Dopiero telefoniczne konsultacje doprowadziły nas pod właściwą bramę.
Uwielbiam tu przyjeżdżać! To taka namiastka wiejskiego, ranczerskiego życia w wydaniu meksykańskim. Czas spędza się tu głównie na jedzeniu różnych grillowanych pyszności, popijaniu tequili i niezobowiązujących rozmowach. Taka sjesta, tyle że na jawie. Leniwie, spokojnie, powolutku... Jutro też jest dzień. Mañana...
Tylko czasem atmosfera się zagęszcza. Ale zazwyczaj całkiem nieszkodliwie. Gdy, na przykład, przy kolejnej kolejce niechcący rzuci się uwagę na jakiś kontrowersyjny temat. Wtedy, tradycyjne i trochę męczące meksykańskie przytakiwanie i zgadzanie się z gościem we wszystkim co mówi, choćby były to największe bzdury, idzie w kąt, a odzywa się ułańska fantazja, w tym rejonie świata nazywana machismo, zaś wersji politycznie poprawnej - temperamento.
Gorąco robi się też kiedy lekko podchmielony wuj Joel zaczyna chwalić się przed gośćmi wykopaliskami z... ogródka. A ma ich kilka worków! Jakieś łupiny - pozostałości ceramiki. Obsydianowe groty strzał - jeden taki mam do dziś jako pamiątkę pierwszego spotkania z rodziną z San Juan. Figurki i różne drobiazgi, a nawet... sporej wielkości rzeźby! Wszystko to pozostałości po wielkim Teotihuacán, którego centrum z piramidami, znajduje się zaledwie 2-3 kilometry od tarasu, na którym Joel z dumą prezentuje swoje skarby przyjezdnym.
Największy skarb, o którym gospodarz zawsze wspomina szeptem, spoczywa jednak w ziemi i tam pozostanie. To grób kobiety pochowanej wraz z dzieckiem. Tajemnicę ich śmierci mogliby zapewne wyjaśnić specjaliści, ale o wpuszczeniu ich na swoje podwórze wuj Joel nie chce nawet słyszeć...