Na koniec meksykańskiej wycieczki, zostawiliśmy sobie Miasto Meksyk. Szczęśliwie, nasz ostatni weekend zbiegł się z meksykańskim el puente - długim weekendem z okazji Święta Rewolucji. Dzięki temu cała rodzinka była na miejscu i nie musieliśmy nikomu zawracać głowy, zmuszać do wcześniejszych powrotów z pracy, ani wychodzenia do niej ze wspomnieniem minionego wieczoru brutalnie tłukącym się w czaszce. I nie chodzi o to, że my wymagalibyśmy poświęceń od nich. Nie, nie... Meksykańska gościnność rządzi się swoimi prawami i, czy nam się to podoba, czy nie, czasem można poczuć się przysłowiowym wrzodem na D. Oczywiście tylko będąc nieprzystosowanym do życia Europejczykiem! Dla Meksykanów, takie poświęcenia to norma, a nawet przyjemność.
Do Ciudad de México dojechaliśmy około ósmej wieczorem, po zaledwie sześciu godzinach jazdy autostradą wiodącą przez malownicze, górskie pustkowia (jakkolwiek paradoksalnie to brzmi) z majaczącymi na horyzoncie wulkanami. Najpierw ośnieżonym szczytem Pico de Orizaba, a bliżej stolicy zaklętą na wieki w kamień parą kochanków: Popocatepetl i Ixtaccihuatl. Piszę o "zaledwie sześciu godzinach", bo porównywalny odcinek z San Cristóbal do Oaxaca, jechaliśmy dwa razy dłużej, w dodatku autobusem śmierdzącym przelewającym się kiblem.
Z gigantycznego, wyglądającego z góry jak ogromne lotnisko, dworca TAPO, odebrała nas Maribel i Keyla, która z nieśmiałej i cichej dziewczynki, powoli wyrasta na fantastycznie pyskatą nastolatkę... (więcej informacji na temat kto jest kim w mojej meksykańskiej rodzince, znajdziecie w relacji z pierwszej wyprawy do Meksyku)
Niestety, długi weekend to nie tylko same przyjemności. Z tej okazji z Miasta Meksyk wyjeżdżają miliony samochodów, a kolejne miliony próbują się tu dostać. Sprawia to, że i tak niewyobrażalnie zakorkowane miasto, staje się niemal nieprzejezdne. Nie wspominam nawet niezwykłych umiejętnościach prowadzenia auta, jakie należy posiąść, żeby w ogóle wyjechać na ulicę. Maribel, mimo że mieszka tu od urodzenia, nadal nie do końca wierzy w siebie i o pomoc poprosiła szwagra Armando - jedyną cichą i niespotykanie spokojną osobę w Rodzinie.
Mimo kaskaderskich umiejętności Armanda - wcinanie się przed ciężarówki ciągnące cysterny z benzyną; wymuszanie pierwszeństwa bez względu na światła; zawracanie na środku ogarniętej chaosem ulicy - do domu dojechaliśmy po przeszło dwóch godzinach. Co i tak wszyscy uznali za niezły czas. Ale dzięki temu zajechaliśmy akurat na gotową kolację.
Powitaniom nie było końca! Kolacja szybko przerodziła się w okolicznościową fiestę z kilkoma butelkami tequili, które pojawiły się nie wiadomo skąd i samotną butlą mezcalu z robakiem, przywiezioną przez nas z Oaxaca. Nie lada atrakcję stanowiły też chapulines, które w stolicy stanowią niemalże taką samą egzotykę jak w Polsce. Dziewczyny, piszcząc, absolutnie odmawiały degustacji oaxaqueńskiego przysmaku. Faceci zaś prześcigali się w popisach, który z nich jest większym macho. Cichy Armando pobił wszystkich, zawijając setki krwawoczerwonych koników polnych w tortillę, podgrzewając je lekko i chrupiąc bez mrugnięcia okiem. Ponoć chapulines to afrodyzjak. Hmmm... Skaczą w człowieku jak obrazowo nam wytłumaczono.
Amatora, i to zapalonego, znalazł też robal z mezcalu. Mario uparł się, że nie odejdzie od stołu, póki go nie dosięgnie. Dodam tylko, że nad litrową butelką pracował praktycznie sam... Reszta towarzystwa wolała pozostać przy tequili. A nam nie wypadało podłączać się do, i tak skromnego, upominku. Ostatecznie, todos los borrachos, zakończyliśmy imprezę koło czwartej. W zasadzie nie byłoby nic strasznego w tym niepohamowanym wybuchu radości, gdyby nie fakt, że na sobotni poranek (z góry) zaplanowany był wyjazd na piramidy do Teotihuacán.
Zanim jeszcze obudził mnie kac, w głowie zaczął kołatać się lęk przed nim, nie dający spokojnie spać. Kilka delikatnych łyków wody, jakiś bogaty w konserwanty pączek, który ostał się w plecaku z jednej z autobusowych przepraw i... Ufff... Przyjęło się. Będę żył! Tylko w domu dziwnie cicho...
Na szczęście "punktualność" jest w Meksyku pojęciem bardzo abstrakcyjnym. Rano zrobiło się dopiero wtedy, gdy wszyscy uznali, że poważniejsze dolegliwości związane z miniona nocą już przespali, czyli koło południa.