Szkoda, że tym razem czasu wystarczyło nam tylko na marna rozgrzewkę. Wczesnym wieczorem musieliśmy wracać do stolicy, żeby odebrać z autobusu świeżo upieczoną wybrankę serca Mario - Liz. W domu natomiast, czekała na nas kolejna impreza. Znowu doczekaliśmy się poranka, pokładając się ze śmiechu, bo z "krótką wizytą", która przeciągnęła się na następne trzy dni, wpadł Enrique - brat Sergia, ojca Mojej Rodzinki. Facet jest zawodowym clownem, ale po godzinach też potrafi być zabawny. Do bólu brzucha!
Tylko przez chwilę nie było mi do śmiechu. Jako przysmak wieczoru, Sergio - jedyny gotujący w rodzinie facet - przygotował wątróbkę. Przy całej mojej otwartości kulinarnej, wątróbka wywołuje u mnie autentyczny odruch wymiotny. Starałem się jak mogłem. Zalałem wszystko piekielnie ostrą salsą i zasypałem wszelkimi dodatkami, ale ten cholerny smak przebija wszystko! Jeden jedyny kęs na jakiego się skusiłem, należał do tych najtrudniejszych w życiu. Zdecydowanie wolę chapulines!
Mi Amor, która darzy wątróbkę równie ciepłym uczuciem, była silniejsza. Zjadła całą porcję. "Proszę cię! Tylko nic nie mów!" - wycedziła, gdy odetchnąwszy z ulgą zapytałem jak jej smakuje...
Na niedzielę, jedynym punktem w programie, były odwiedziny Casa Azul - domu słynnej Fridy Kahlo, a przy okazji spacer po Coyoacán - najprzyjemniejszej dzielnicy Miasta Meksyk. Choć w każdy weekend ściągają tu tłumy i na głównym skwerze - połączone Plaza Hidalgo i Jardín del Centenario - bywa naprawdę ciasno, oddycha się tu zupełnie innym powietrzem. I to nie tylko za sprawą zieleni, której jest tu zdecydowanie więcej niż w pozostałych (choć nie wszystkich) częściach miasta. Coyoacán to schronienie stołecznej inteligencji, armii artystów wszelkiej maści i miejsce schadzek młodzieży. Mniej tu cepeliady i uwodzenia turystów, a więcej prawdziwej, nieskrępowanej wolności.
Zastanawiam się jak w tym bałaganie odnajduje się Cejrowski, który gdzieś na Coyoacán ma swoją meksykańską hacjendę.
Zamiast wracać prosto do domu na uroczysty obiad - specjalnie przygotowane przez dwie babcie tradycyjne pozole - z Coyoacán pojechaliśmy do centrum. Liczyliśmy, że mimo niedzieli i późnej pory, uda nam się jeszcze zajrzeć do Palacio Nacional, żeby zobaczyć murales Diega Rivery zdobiące jego ściany. Jak dla mnie, to absolutny numer jeden na liście atrakcji Miasta Meksyk. Jeśli miałbym możliwość odwiedzenia tu tylko jednego miejsca, byłby to Pałac Prezydencki. Cóż... W inną niedzielę o tej samej porze nie stanowiłoby to najmniejszego problemu, ale w tę konkretną, 16. listopada, Palacio Nacional było zamknięte z powodu małego remontu, z okazji obchodów Święta Rewolucji. Do wtorku... Niestety, wtedy będziemy lądować w Londynie. ¡Mierda!
Indianie-przebierańcy tańczący na chodnikach wokół ogromnej Katedry, którzy w ostateczności mogą stanowić jakąś atrakcję, wraz z zachodzącym słońcem też zaczęli się zwijać, bo... zimno im. No dobra, można im wybaczyć. Wieczór był rzeczywiście chłodny, a oni tańczą odziani głównie w opaski z piór.
Zrobiliśmy szybką rundę po Katedrze i już mieliśmy wracać do domu, gdy przypomniałem sobie, że przy Avenida Madero jest najlepsza tortería w Mieście Meksyk. Torta Brava, bo tak o ile pamiętam się nazywa, zdecydowanie NIE wygląda na knajpę z centrum stolicy poważnego państwa! Standard, nazwijmy go dyplomatycznie, typowo meksykański, więc raczej odstraszający obcych, a przyciągający miejscowych. Tłumy są tu zawsze! Na wolny stolik - przykryty ceratą i lekko przybrudzony, ale nie łatwy do zdobycia - czekaliśmy ze dwadzieścia minut. Było warto! Wszelkie "zakurzone" meksykańskie przekąski, smakują w Torta Brava wyśmienicie! A ceny zdecydowanie zachęcają (od 16 pesos za trzy tacos).
Po przekąsce, żeby dobrze się ułożyła przed domowym obiadem, przespacerowaliśmy się jeszcze pod Bellas Artes, gdzie Mario niechcący wygadał się, że zna fajny lokal ze stripteasem całkiem niedaleko. Liz - chwilowej narzeczonej - nie bardzo się to spodobało...
W domu, oprócz dotychczasowego i licznego grona rodzinnego, czekali na nas Veronica i Sergio Lara (ci z Villahermosa) z dzieciakami. Wracając z Nowego Jorku, uznali, że można się jeszcze raz pożegnać i zamiast lecieć prosto do domu, zatrzymali się na noc w Meksyku. Do imprezy dołączył też brat Very i Maribel - Gordo, czyli grubas, którego prawdziwe imię zagubiło się gdzieś pod wiekową warstwą tłuszczu. On, oczywiście, też przyprowadził rodzinę. W sumie zrobiło się nas ze trzydzieści osób. A najfajniej w tym gronie wyglądały babcie: Queta - pomarszczona, wiecznie z papierosem i telefonem w rękach, o niespożytej energii i Raquel - dostojna, cichutka starsza pani o błękitnych oczach. Obie uwijały się w kuchni, raz odpędzając, a raz ściskając i całując przewalający się przez dom tabun mniejszych i większych wnucząt. Co ciekawe, meksykańska młodzież nie zwraca szczególnej uwagi na podziały wiekowe i praktycznie wszyscy, niemal do dwudziestolatków włącznie, wygłupiają się razem.
A pozole, które stanowiło przysmak wieczoru? Znów dyplomatycznie, powiem tak: największą atrakcją pozole jest specjalna kukurydza, wyglądająca w zupie jak ludzkie zęby! Reszta składników też nie ułatwia konsumpcji... Ale zamykając oczy, można się naprawdę delektować. Szczególnie w tak fantastycznej atmosferze.