Pośrodku niczego, na które składają się głównie góry i kaktusy, z rzadko rozrzuconymi wioskami, leży jedna z (kilku) meksykańskich pereł - Oaxaca [czyt.: Łachaka albo Ołachaka]. Ciekawe, że lata izolacji (trwającej właściwie do dziś) nie zaowocowały powstaniem hermetycznego i konserwatywnego społeczeństwa niechętnego "obcym". Przeciwnie! Mieszkańcy są tak kosmopolityczni, jak to tylko możliwe na tym odludziu. Wszelkie nowości zaś, przyjmuje się tu z entuzjazmem godnym odkrywców procesu destylacji soku z agawy maguey w mezcal (con gusano por supuesto!).
Jednak zanim przyjezdny odkryje uroki miasta, musi się najpierw dostać z dworca autobusowego do centrum (najlepiej) i zainstalować w hotelu. To, wbrew pozorom, czasem wcale nie jest proste...
Zapakowaliśmy się do pierwszej lepszej taksówki, ustaliliśmy cenę, adres hotelu i ruszyliśmy. Początkowo wszystko wyglądało typowo. Kierowca wcinał się na chama na skrzyżowaniach, wymuszał, trąbił, zmieniał pasy kiedy akurat mu to pasowało, a pod nosem ciągle coś mamrotał. Zapewne obelgi pod adresem innych, jeżdżących tak jak on.
Schody zaczęły się kiedy wjechaliśmy do centrum (chciałem napisać "w labirynt uliczek centrum", bo to zdecydowanie lepiej brzmi, ale oaxaqueńską starówkę wybudowano na planie idealnej szachownicy, więc o labiryncie nie mam mowy). Najpierw, kilka razy, kierowca kontaktował się z bazą pytając jak dojechać na ulicę Aldama. Chyba myślał, że nic nie rozumiem, bo nic sobie nie robił ze swojej niewiedzy. Po którymś razie, ostentacyjnie wyciągnąłem przewodnik, żeby sprawdzić gdzie, mniej więcej, jesteśmy. Taksówkarz chyba zrozumiał aluzję, bo w końcu sam zajrzał w mapkę i stwierdził, że już wszystko wie. Trochę rozminął się z prawdą. Wysadził nas dwie albo trzy przecznice od celu. Chociaż upierał się, że "to na pewno tu!".
Chodzenie po obcym mieście z plecakiem, po nieprzespanej nocy to moje masochistyczne hobby, więc szczególnie nie protestowałem. Zresztą, z taką orientacją w terenie, chyba i tak można uznać, że facet dowiózł nas na miejsce.
Hotel Posada El Chapulin, który wybraliśmy z "Pascala", okazał się niezłą norą, już od progu odstraszającą ewentualnych gości. Wystarczy jednak tylko wzmianka w "Lonely Planet", a klienci sami przyjdą. Na reklamę najwyraźniej nabrali się też Francuzi, którzy jechali z nami z San Cristóbal. Oni odważnie zostali. My przeszliśmy na drugą stronę ulicy (dosłownie) i zameldowaliśmy się w nowiutkim (?) i czyściutkim hotelu Posada Don Matias, raptem 50 pesos droższym (300 pesos za pokój). Na miejscu jest internet i recepcjonista, który wszystko wie, w niczym nie widzi problemu, nie zna słowa po angielsku, ciągle się uśmiecha i pracuje 24 godziny na dobę. Mimo wczesnej pory (przed dziewiątą) nie musieliśmy też płacić za minioną noc, ani czekać do 12-14, aż zacznie się kolejna doba hotelowa. Czasem takie sytuacje zdarzają się w tanich noclegowniach.
Chociaż plan był taki, że nie odsypiamy podróży, doprowadzenie się do stanu używalności zajęło nam wystarczająco dużo czasu, by na miasto wyjść dobrze po południu. Pewnie gdyby nie głód, tępiony na krótko jakimiś bogatymi w konserwanty pączkami, cały proces potrwałby jeszcze dłużej.
Mimo głodu zaczęliśmy jednak od odwiedzin Mercado Juárez, leżącego przecznicę od hotelu. W zasadzie to zupełnie typowe miejskie targowisko, ale z dwoma wyjątkami. Po pierwsze jest ogromne. Zajmuje dwie wielkie hale i otaczające je ulice (oficjalnie to dwa targowiska: Mercado Juárez i Mercado 20 de Noviembre, ale w rzeczywistości tworzą jeden organizm). Po drugie, można tu kupić kilka bardzo regionalnych produktów.
Wśród tych, które wyłapać można już na pierwszy rzut oka, wyróżnia się czarna ceramika. Rzecz tak charakterystyczna dla Oaxaca, jak wycinanki dla naszych Kurpi. Fakt, że można ją tanio i w dowolnych ilościach kupić na miejskim targowisku, a nie przeznaczonym dla turystów mercado de artesanias, świadczy o tym, że jest ona w powszechnym użyciu w oaxaceńskich domach. A znaleźć w czerni można wszystko: dzbany, dzbanki i dzbanuszki; misy, miski i miseczki; cukierniczki, sosjerki, solniczki, kubki, filiżanki, kieliszki i masę bibelotów, czasem do bólu kiczowatych, a czasem ocierających się o rzemiosło artystyczne.
Kolejną miejscową specjalnością, którą można kupić na każdym kroku, jest mezcal. Obok tequili, to drugi z narodowych i tradycyjnych meksykańskich alkoholi. Dla zwykłego śmiertelnika, poza nazwą, tych dwóch trunków nic nie różni. Dla Meksykanów zaś, to dwa całkowicie inne trunki. Jakie są różnice? Przede wszystkim, tequilę produkuje się na środkowym zachodzie, w stanach Jalisco (stamtąd się wywodzi), Nayarit, Colima i (chyba) w części Chihuahua. Tylko tam bowiem rośnie agave azul - błękitna agawa, z której "serca" powstaje złoty płyn, znany na całym świecie.
Mezcal natomiast, to specjalność południa - stanów Oaxaca i Guerrero. Proces destylacji jest identyczny, jak w przypadku tequili, z tą drobną różnicą, że za podstawę służą "serca" maguey - innej odmiany agawy. No i jest jeszcze robak (gusano), bez którego butelka mezcalu jest wybrakowana (tylko w Oaxaca; w Guerrero, z trudem, ale jakoś sobie bez niego radzą). Jego stan [czyt.: brak rozkładu] ma zaświadczać o mocy alkoholu. W czasie konsumpcji, ten, któremu przypadnie gusano, powinien uważać się za wybrańca losu i połknąć go razem z zawartością kieliszka i miną pokerzysty. Wbrew pozorom, o czym sam przekonałem się kilkakrotnie, nie zawsze ostatni jest "szczęśliwcem". Aha... Nie polecam gryzienia, czy delektowania się glizdą. Smakuje jak nasączona perfumami tektura. Wcale nie jak kurczak...
Znajomi Meksykanie twierdzą, że mezcal gryzie w gardło, powoduje kaca i w ogóle jest alkoholem drugiego gatunku, któremu nijak równać się z tequilą. Nie wiem, może krytycyzm ten wynika z faktu, że korzenie mojej tamtejszej rodzinki tkwią w Jalisco (a nawet częściowo w samej Tequili) i Colimie? Ja różnicy (poza robakiem oczywiście) nie zauważyłem.
Lokalnym specjałem wzbudzającym najwięcej emocji (również wśród Meksykanów z innych części kraju) są chapulines, czyli... koniki polne, świerszcze, szarańcza... Jak zwał tak zwał. Można je kupić dosłownie wszędzie, a kosztują grosze, bo raptem 10 pesos za woreczek, którego nie byłem w stanie zjeść nawet połowy. I to z cała bandą ciekawskich pomocników.
Chapulines kupuje się na targowiskach, albo wprost z ulicy. Oczywiście nie je się ich na surowo. Świerszcze praży się z solą, sokiem z lemonki i chili. I dokładnie tak smakują. Jakoś umknął mi oryginalny smak "świerszczego" mięsa. Przed spożyciem dobrze jest oderwać biedakowi głowę i nogi (jest martwy, więc i tak mu wszystko jedno). Głowę, ot tak, dla zasady. Nogi, bo drapią w gardło. Proponuję też zamknąć oczy. Własne - rzecz jasna! Przynajmniej za pierwszym razem.
Dla mniej odważnych, ale wystarczająco by jednak się skusić, rozwiązaniem mogą być chapulines w wersji mini. "Ich dzieci", jak delikatnie próbowała obrzydzić mi kulinarne eksperymenty Mi Amor, wskazując leżące na sąsiedniej kupce giganty. Tym, którzy i maleństwa nie przełkną, a nie chcą wyjść na mięczaków, pozostaje sól z chili i mielonymi robakami. Nawet najwytrawniejsze oko nie dostrzeże w niej nic podejrzanego. Mieszanki tej używa się, między innymi, przy piciu mezcalu. Tak samo, jak zwykłej soli pijąc tequilę w tradycyjny sposób.
Z przysmaków... hmmm... mniej kontrowersyjnych, a przy okazji powszechnie znanych i używanych w całym Meksyku, nie można pominąć sera z Oaxaca (queso lub quesillo oaxaqueño). W stanie surowym sprzedaje sie go w formie warkoczy, długich wałków, albo zwiniętych z nich kul. Ewentualnie jako małe kuleczki przegryzania jako snack. Quesillo charakteryzuje delikatny, mleczny smak i specyficzna struktura: ser dzieli się wzdłuż wałków na "włosy". To właśnie quesillo najczęściej używa się w quesadillach (tortillach z serem), zupach i wszelkich daniach, w których występuje żółty ser (oprócz żółtego, Meksykanie używają bardzo dużo queso fresco będącego czymś pośrednim między fetą a naszym twarogiem). Co prawda w książkach kucharskich "na Europę", jako substytut quesillo podaje się mozarellę, ale zaręczam, że to nie to samo.
Po tym bombardowaniu zmysłów, jakie zafundowało nam Mercado Juárez, nie mieliśmy już odwrotu. Musieliśmy czym prędzej znaleźć porządną jadłodajnię. Choć w Oaxaca nie jest to szczególnie trudne, chwilę pokręciliśmy się wokół centrum, aż znaleźliśmy doskonałą torteríę przy Alcalá. Mi Amor co prawda skusiła się na smażone taquitos z guacamole, ale szybko pożałowała wyboru. Zupełnie odwrotnie niż ja... Tortas z chorizo i quesillo mają tam wyborne!
------
*Sabores de Oaxaca, czyli Smaki Oaxaki... nie lubię rymowanek;-)