INTERIOR
Zakończyliśmy pobyt na północy krainy Oz i z Cairns ruszamy odkrywać tajemnice monolitu Aborygenów w Uluru.
Przelot samolotem z Cairns trwa około 4 godzin. Widoki interioru z lotu ptaka robią wielkie wrażenie i w kontraście do zielonej i żywej okolicy Cairns, okolica razi wręcz martwotą i dzikością. Z samolotu widać bardzo daleko od siebie umieszczone farmy, zwykle położone w okolicy jakiegoś cieku wodnego. Tam są zwykle kępy zieleni. Wąskie, proste jak strzała drogi, łączą te niewielkie ośrodki cywilizacji.
ALE…. wreszcie z okiem samolotu widać z daleka wielką czerwoną skałę. Chwila emocji i…. nie, to jeszcze nie TA skała. To jedna z wielu podobnych formacji znajdujących się w tej okolicy. Po chwili samolot przechyla się wyraźnie na skrzydło i zaczynamy podejście do lądowania w sercu kontynentu.
AYERS ROCK
Po nieco ‘trzęsącym’ podejściu do lądowania stawiamy stopy na czerwonym gruncie w centrum kontynentu. Jakiś dreszcz przechodzi nam po plecach. Z lotniska już w tle majaczy czerwień Ayers Rock. Na razie udajemy się do czegoś w rodzaju hotelu.
To jest zdecydowanie najsłabszy punkt tej wyprawy. W okolicy Ayers Rock jest kilka hoteli i różnym poziomie. Nasze biuro podróży wybrało najtańszą wersję, nazywającą się Pioneers Outback Lodge. Miejsce to składa się z kolonii drewnianych budek, w których są cztery niewielkie pokoje wyposażone wyłącznie w cztery łóżka ułożone piętrowo po dwa. Nic poza tym. Do celów sanitarnych służą umywalnie (całkiem zresztą przyzwoite) umieszczone w centrum tego ‘ośrodka’. Przypuszczam, że po zobaczeniu tego miejsca, każdy z uczestników byłby w stanie dopłacić nawet kilkaset złotych do możliwości spędzenia nocy w lepszych warunkach. ALE … to nie jest najważniejsze. Po wyładowaniu naszych bagaży ruszamy na spotkanie z czerwonymi skałami.
Na pierwszy ogień idzie Kata Tjuta (The Olgas), bardzo duży kompleks kamiennych ostańców położonych niedaleko od Ayers Rock. Krajobraz jest niesamowity i widok czerwonych zaokrąglonych skał na tle błękitnego nieba jest fascynujący. Wchodzimy do wewnątrz kompleksu ciesząc oczy niesamowitym widokiem. Swoją drogą, jeśli w zimie panuje tu taka temperatura (warto zabrać wodę), to co się dzieje w lecie? Lepiej nie myśleć… Teraz, po czasie mogę dodać, że spotkaliśmy ludzi, którzy byli w tym miejscu w lecie.
Różnic jest kilka:
· Jest cieplej (nic zaskakującego)
· Są miliony much i na dzień dobry, na lotnisku każdy dostał swoją osobistą moskitierę do powieszenia na głowie. Inaczej muchy wchodzą wszędzie…
· Zachód słońca jest później.
· Wschód słońca jest wcześniej, co oznacza, że trzeba wstać jeszcze wcześniej niż zimą, a to jest już problem…
Po zwiedzaniu Kata Tjuta, powoli zmierzamy w kierunku Ayers Rock aby podziwiać zachód słońca.
ZACHÓD SŁOŃCA
Zmierzamy w kierunku dużej skały w nadziei na piękny zachód słońca. Nasz przewodnik zaopatrzył się w odpowiednią ilość szampana, materiały kolacyjne w postaci bułek, szynki itp. i zaplanował kolację podczas zachodu słońca.
Okazuje się, że jest to typowy zwyczaj w tym rejonie. Miejsc z których ogląda się zachód słońca jest niewiele, a ludzi (nawet w zimie) bardzo dużo. Ponieważ jest to rezerwat i nie można wychodzić poza oznaczone ścieżki, znalezienie dobrego miejsca do obserwacji nie jest takie proste. Udało mi się w końcu ustawić statyw i zaczęło się oczekiwanie.
Ograniczenia poruszania się poza ścieżkami są bardzo mocno przestrzegane. Przekonało się o tym kilka osób, które podczas krótkiego postoju na przydrożnym parkingu chciały załatwić tak zwane potrzeby fizjologiczne w krzaczkach, nie czekając w ogromnej kolejce do jedynej czynnej toalety. Chwilę po ich zniknięciu, praktycznie znikąd pojawiło się dwoje rangersów, którzy bez litości wygonili ich z krzaków, nie zważając na często niezbyt kompletną garderobę. Tylko wstawiennictwo naszego przewodnika uchroniło ich od sporego mandatu. Polecam więc wielką ostrożność.
A więc czekamy na zachodzące słońce. Jest to czas na eksperymenty z ustawieniem aparatu, doborem odpowiednich ustawień, filtrów itp. Czas płynie leniwie, wokół trwa wielki piknik. Śmiechy, żarty, wino, … wszędzie znakomita zabawa. Jest tylko nieco chłodno. W końcu jesteśmy na środku pustyni w zimie. W ciągu dnia temperatury są bardzo przyzwoite (ponad 25 stC), ale w nocy jak się okaże niebawem, jest w okolicy zera.
W końcu nadchodzi TEN moment. Rzeczywiście góra zmienia kolory. Z jasnej pomarańczy, przez czerwień, potem fiolet, aż w końcu zostaje ostatni promyk słońca…. I to już koniec? W sumie ten ostatni akord trwał zdecydowanie za krótko. Gdzieś w środku pozostaje żal że już się skończyło. Z reakcji kilku osób z innych grup, można się zorientować, że ilość wina mogła spowodować, że w ogóle nie zauważyli co się stało.
Powoli zwijamy obóz mając w pamięci piękny spektakl, a w głowie nieco szumu wina. Po drodze do najbardziej wymagającego noclegu zaglądamy jeszcze do supermarketu aby kupić coś na śniadanie, które będziemy spożywać w autobusie jadąc tym razem na wschód słońca.
NOCLEG I NOCNE ZDJĘCIA
Ale zanim to nastąpi, czeka nas jeszcze noc w „hotelu” na pustyni.
Kolacja była dość ciekawa. Swoją drogą, widać jak wiele różnych ‘interesów’ można robić. Otóż największą atrakcją dla turystów są grille gazowe na których można sobie usmażyć kupione wcześniej kawałki mięsa różnych lokalnych zwierząt. Do tego mnóstwo cebulki, chleba i innych dodatków, a także (oczywiście) lokalne wino kupione wcześniej w ‘caskach’ w supermarkecie.
Jestem amatorem kucharzem i bardzo lubię eksperymenty, więc nie mogłem sobie odmówić spróbowania mięsa z kangura, krokodyla i emu, a także kiełbasek bliżej nie sprecyzowanej zawartości. Wrażenia smakowe nie były może zwalające z nóg, ale wiem już, że mięso z krokodyla było znakomite – trochę podobne do indyka, w odróżnieniu od kangura, które nieco łykowate. To wszystko za 26 AUD i to do samodzielnego usmażenia. Na fotce widzicie autora przy jednym z ulubionych zajęć :)
Ciepła kolacja zalana winem, pozwoliła lepiej przygotować się do trudów nocy. Problemów było kilka. Po pierwsze zimno. Jak się potem przekonałem, temperatura w nocy spadła w okolice zera, no może 5-6 stopni. Po drugie warunki. To był prawdziwy dramat. Klitka o wymiarach 3 * 3m z dwoma piętrowymi łóżkami bez jakiegokolwiek wyposażenia. Uppps przepraszam – były drzwi :) Nawet na jakiś czas położyłem się na łóżku, ale ponieważ nie mogłem spać, a była pełnia księżyca postanowiłem wykorzystać noc najlepiej jak mogłem. Wziąłem aparat, statyw (dźwigałem cały czas plecak z aparatem i niezbędnymi dodatkami – jakieś 10 kg i do tego statyw Manfrotto 1,5 kg)… i poszedłem na niewielki pagórek w pobliżu.
Wiem już, że spartoliłem co nieco od strony technicznej, ale i tak są to moje ulubione zdjęcia. Pamiętajcie, że wszystkie są robione wyłącznie w świetle księżyca w pełni. Kolory takie jak powstały na matrycy. Niestety bezlitośnie wyszły szumy przy ISO800, ale nie byłem w stanie ocenić tego na ekranie mojego Canona 40D. Na przyszłość postaram się lepiej, ale i tak mi się podobają i wiem, że będę takie eksperymenty dalej kontynuował. Serię nocnych zdjęć kończy moje ulubione, czyli Uluru Ghost. Autoportret z wykorzystaniem latarki trzymanej w ręce do podświetlenia od dołu. Efekt całkiem zabawny :)
Na chwilę wróciłem prawie zamarznięty do „pokoju” w noclegowni, ale nie bardzo dało się ogrzać. Z utęsknieniem czekałem na świt….
ŚWIT NAD ULURU
Jeszcze w całkowitej ciemności, o ile pamiętam około szóstej rano zebraliśmy się w dość sporym pośpiechu do autobusu. Co odważniejsi skorzystali z publicznych umywalni, ale jak widziałem, większość postanowiła zrobić sobie „dzień dziecka”. Z bagażami w ręku pojechaliśmy z powrotem w kierunku świętej ziemi Aborygenów aby podziwiać misterium wschodu słońca.
Można powiedzieć, że wschód słońca jest tym samym co zachód tylko odwrotnie. Tak samo zaplanowane śniadanie w plenerze, także spore tłumy turystów i wszechobecny trzask migawek, bądź innych śmiesznych dźwięków wydawanych przez aparaty. Nie chcę uchodzić za starego zgreda, ale naprawdę nie wiem, dlaczego naciśnięcie spustu aparatu jest ciekawsze gdy wydaje dźwięk zarzynanej świni, albo chichot hieny…. Ale cóż, o gustach trudno dyskutować.
Wschód słońca był pięknym widowiskiem. Tym razem wielka skała, na początku zlewająca się z niebem, zaczęła lekko szarzeć, aby w pewnym momencie wręcz wybuchnąć intensywną, pomarańczową barwą. Aż chciało się klaskać. Niewielki księżyc dodawał jeszcze uroku tej scenie.
SPACER
Po tym przedstawieniu – WARTO, WARTO i raz jeszcze WARTO to zobaczyć, ruszyliśmy w obchód wokół skały. I to był jeden z najpiękniejszych spacerów w moim życiu.
Po śniadaniu spożytym w pięknych okolicznościach przyrody, ruszamy na spacer wokół południowej części SKAŁY. Niskie, ostre słońce, rześkie powietrze i spokój, ponieważ większość turystów ruszyła na zwiedzanie z poziomu siedzeń w autokarach, to wszystko po prostu zwalało z nóg.
Jeśli będziecie kiedyś w tym miejscu, to KONIECZNIE przejdźcie się wokół skały. Spacer „połówka” to około 5 km, czyli spokojnym krokiem 1 h 20 min.
I tak zakończyła się nasza przygoda z dziką Australią. Wylatujemy z Ayers Rock i z pozostającymi w pamięci obrazami Uluru w promieniach wschodzącego słońca, zmierzamy w kierunku Sydney i południowego wybrzeża.