2010-04-10

DROGA DO QUEENSTOWN

W ostatnim odcinku wpłynęliśmy po Picton i zaczynamy przemierzać dzikie tereny wyspy południowej, oddalając się coraz bardziej od cywilizacji.

Miasteczko znika za oknami autobusu szybciej niż zdążyliśmy mrugnąć okiem i ustabilizować błędniki po podróży promem. Wjeżdżamy w głąb wyspy. To co odbieramy wszystkimi zmysłami, to totalna czystość i przezroczystość powietrza. Nawet z wnętrza autobusu daje się odczuć że wszystko za oknem jest nieskażone człowiekiem i jego oddziaływaniem. Można chłonąć tę atmosferę każdą komórką ciała. Cudowne wrażenie.

Drugie spostrzeżenie, szczególnie odczuwalne dla Polaka jest związane z drogami. Otóż drogi w NZ są na  poziomie jaki w Polsce trudno spotkać, chyba że na nowej autostradzie (za wyjątkiem A4 Katowice – Kraków L). Nie mówię o szerokości, ale o jakości nawierzchni. Szerokość nie jest zresztą tutaj wielkim problemem. Jadąc zachodnią stroną wyspy południowej, ruchu praktycznie nie ma. Nieco inaczej jest po wschodniej stronie, ale tam znajdują się większe miasta Nowej Zelandii. Zdarza się, że jedziemy przez godzinę – dwie, i nie spotykamy ŻADNEGO samochodu na drodze. Niesamowite wrażenie.

Ciekawostką jest, że większość mostów na drogach (a jest ich wiele), jest JEDNOPASOWA. Ruch odbywa się  naprzemiennie, czasami są światła (jak na zdjęciu poniżej), ale zwykle nie ma, bo sytuacja w której na moście miałyby się spotkać dwa samochody jadące w przeciwnych kierunkach jest praktycznie niemożliwa. Budowa takich mostów jest po prostu znacznie tańsza, a ruch niewielki – GENIALNE!

Po drodze do Hari-Hari (nazwa miasteczka), zatrzymujemy się na krótkie postoje. Miasteczka są do siebie podobne jak dwie krople wody. Zabudowa jak z westernów, właściwie widok kowboi ścigających Indian także by mnie nie zaskoczył. Zwykle centrum miasteczka stanowi stacja benzynowa i niewielki market, za to bardzo dobrze zaopatrzony.

Jemy w zaskakująco sporych knajpkach, zdecydowanie nastawionych na szybką obsługę podróżnych, nawet większych grup. Zachowanie przewodnika wskazuje, że jest znakomicie zaznajomiony z lokalną obsługą i bywał w tych miejsca już wiele razy. Jedzenie było na nasz koszt. Było bardzo dobre i smaczne, a wcale nie bardzo drogie. Największe zastrzeżenia można mieć do zup, ponieważ większość, niezależnie od deklarowanego smaku, bazowała na kremie z dyni, ale za to konkretne posiłki, w szczególności wspaniałe kolorowe i różnorodne sałatki są zdecydowanie godne polecenia. Bez obaw można jeść ryby i mięso, właściwie wszystko. W NZ mają wszystko świeże.

MURCHISON

Przy jednym z takich postojów w miasteczku Murchison, wybrałem krótką przebieżkę z aparatem zamiast lunchu. Kilka zdjęć poniżej. Niestety pogoda daleka była od fotograficznego raju, ale zamieszczam je ze względów reporterskich. W sumie klimat udało mi się chyba oddać. Rzuca się w oczy całkowity niemal brak ludzi, ale jest ich tam po prostu bardzo niewielu.Podczas przebieżki z aparatem spotkałem jednego miejscowego, który kopał rów koło domu. Wykazał niezwykłe zainteresowanie i widać było, że możliwość zamienienia kilku zdań z kimś obcym była dla niego wielką frajdą.

Ludzie są tam bardzo mili, uczynni i zawsze służą pomocą. Jest w tym jakaś nuta czasów  pionierskich, bądź ludzi mieszkających w dzikich terenach, którzy po prostu muszą sobie pomagać, bo nie mogą liczyć na pomoc z zewnątrz. Ale cóż, autobus trąbi, trzeba wracać i jedziemy dalej w kierunku Queenstown z ambitnym planem zobaczenia z bliska lodowców i innych cudów natury.

Przed dojazdem do miejsca noclegowego, mieliśmy zwiedzić jeszcze słynne skały naleśnikowe – nazwa pochodzi od charakterystycznego poziomego układu warstw skał, jednak opóźnienie w podróży, deszcz i zapadający mrok spowodował, że tylko nieliczni, wyposażeni w dobre nieprzemakalne ciuchy zdecydowali się na krótki bieg terenowy. Niestety nie było wiele widać, a padający deszcz skutecznie uniemożliwił uwiecznienie tego pięknego miejsca na matrycy aparatu w sposób usprawiedliwiający publikację. Ale widziałem to miejsce na zdjęciach i chciałbym go zobaczyć w świetle dnia.

HARI HARI

Jednak trzeba było gdzieś zanocować. Nocleg został zaplanowany w niewielkiej (jakby mogła być inna), mieścinie o wdzięcznej nazwie Hari-Hari. Na moje oko Hari-Hari składa się z kilkunastu domów rozmieszczonych wzdłuż głównej drogi wiodącej w stronę Queenstown. Sama podróż, co prawda przerywana zwiedzaniem i krótkimi postojami, była dość monotonna. Przewodnik zaproponował nam obejrzenie filmu o jeleniach, który okazał się dość traumatyczny. W dużym skrócie (z góry przepraszam za pewne uproszczenia i być może nie 100% zgodność z faktami) było to tak.

DYGRESJA JELENIE

Pod koniec 19 wieku, znudzeni pobytem na tej dość jałowej acz pięknej wyspie przedstawiciele średniej i niższej klasy przybyłej z Anglii postanowili wprowadzić polowanie jako sposób na nudę. Ponieważ na wyspie nie było żadnych zwierząt nadających się do tego celu, sprowadzono z Anglii kilka niewielkich stad jeleni, które zostały umieszczone w hodowlach. Nikt ich specjalnie nie pilnował, i co chwilę jakieś sztuki oddalały się w dziewicze lasy. Ponieważ nie miały żadnych naturalnych wrogów (TAM NAPRAWDĘ NIE MA ŻADNYCH DRAPIEŻNIKÓW !), a ilość pożywienia była nieograniczona, rozmnażały się w takim tempie jak rosną sekwoje.

W ciągu kilkudziesięciu lat, ogromne stada liczące po kilkaset sztuk zaczęły przemierzać wzgórza NZ zjadając wszystko co się dało. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale pojawiła się realna groźba zniszczenia ekosystemu NZ – po prostu wzgórza, jeszcze niedawno porośnięte bujną roślinnością, zaczęły świecić łysinami polan. Postanowiono coś z tym zrobić.

W lasy, pozbawione jakiejkolwiek infrastruktury ruszyły drużyny myśliwych, którzy strzelali do każdego jelenia w zasięgu lunety karabinu. Szybko okazało się, że są dwa podstawowe problemy. Otóż działalność myśliwych nie zmniejszała w żaden widoczny sposób populacji, a z drugiej, nie było jak zwozić z gór mięsa zabitych jeleni. Ilość mięsa jakie trafiło na rynek, spowodowała że cena spadła prawie do zera, a rząd musiał finansować odstrzał ze środków publicznych. Jelenie transportowano głównie rzekami, znosząc je na plecach myśliwych z dzikich gór. Po kilku latach okazało się, że dalej nic się nie dzieje.

Na początku lat 60-tych zaczęto polowania na masową skalę wykorzystując do tego celu helikoptery wyposażone w karabiny maszynowe. Przyznam, że widok ludzi strzelających z karabinów maszynowych (!) do wielkich stad jeleni na zboczach gór robił niesamowite wrażenia. Piękne jelenie spadające ze skał, czy też widok stada liczącego kilkadziesiąt sztuk, które zostaje wybite do nogi w ciągu kilku minut przez dwóch ludzi strzelających karabinów maszynowych budził we mnie wewnętrzny sprzeciw. Jednak podobno nie było wyjścia. W ciągu 8 lat wybito KILKANAŚCIE MILIONÓW sztuk jeleni i sytuacja została opanowana. Helikoptery zwoziły tony mięsa na brzeg morza, skąd statki zabierały je do przetwórni.

Od tamtego czasu, Nowa Zelandia jest (podobno) największym światowym producentem mięsa z jelenia, które jest zdecydowanie warte spróbowania w miejscowych restauracjach.

Wracając do naszej podróży, po nocy spędzonej w Hari-Hari, udaliśmy się dalej do Queenstown.

Niestety pogoda uniemożliwiła przelot helikopterem na lodowiec Foxa, więc pozostało nam oglądanie czoła lodowca z bliska w padającym deszczu. Tam także chcemy jeszcze wrócić :)

Po drodze mieliśmy okazję podziwiać urokliwe strumienie przecinające lasy deszczowe i słynne zielone głazy znajdujące się na wielu widokówkach z Nowej Zelandii.

  • leniwa krowa
  • market
  • kino
  • domek
  • tambylec
  • baran(ina)y
  • skały naleśnikowe
  • hotel
  • życie się zaczyna
  • hari x 2
  • lodowiec Franciszka Józefa
  • lód
  • jeziorko lodowcowe
  • lwy morskie
  • Thunder Creek Falls
  • woda
  • zielono
  • jednojezdniowy most
  • pomnik jelenia
  • hodowla