WYSPA POŁUDNIOWA
Czas przenieść się na wyspę południową. Trzeba pamiętać, że jesteśmy na drugiej półkuli, więc południe oznacza ZIMNO, a jesteśmy w zimie. Już zaczynam się bać...
Jedynym sensownym środkiem transportu jest w tym wypadku prom. Ze względu na wysokie koszty, biuro podróży nie przewozi autobusu, ale po prostu na drugim brzegu czeka następny. W naszym wypadku oznaczało to dużą zmianę na plus, ponieważ ten pierwszy busik nie należał do najlepszych, a i kierowca nie budził nadmiernego zaufania.
Wstajemy więc rano i na początek oddajemy podkradziony z korytarza grzejnik. Sprawne pakowanie i po chwili znajdujemy się w autobusie i zmierzamy w kierunku przystani promowej. Wtedy wybucha niewielka panika w jednej z rodzin. Otóż nie mają paszportów. Po krótkim dochodzeniu domyślają się, że zostawili je albo w hotelu (lepsza wersja), bądź w knajpie wieczorem (gorsza wersja). Napięcie wzrasta, gdy okazuje się, że w hotelu ich nie ma. Największy spokój wykazuje jak zwykle nasz przewodnik, który bez mrugnięcia okiem sugeruje, że powinni w takim razie zostać w Wellington i starać się o wyrobienie nowych paszportów aby móc dostać się później do Australii, bo bez nich nie ma sensu ich przejazd na wyspę południową. Nie muszę dodawać, że atmosfera robi się dość „gęsta”, jednak w sumie, co przewodnik w takiej sytuacji ma zrobić?
Docieramy na nabrzeże. W oczekiwaniu na zaokrętowanie, poszkodowani właściciele zagubionych paszportów przeszukują bagaże, i …….. paszporty znajdują się na dnie jednej z walizek… Tylko Boguś jak zwykle z uśmiechem na ustach nie zwraca na ten fakt większej uwagi.
Proces okrętowania przebiega bardzo sprawnie i przypomina to co dzieje się na lotniskach. Spory prom przyjmuje nas na pokład i zajmujemy strategiczne pozycje na górnym pokładzie (na razie prawie wszyscy), bądź w wygodnych fotelach na środkowych pokładach. W świetle porannego słońca ostatni rzut oka na Wellington i powoli przemierzamy zatokę podziwiając bardzo ładną panoramę miasta. Wszędzie widać ładne domki położone malowniczo na zboczach stromych wzgórz otaczających centrum miasta.
Prom powoli wychodzi na wody zatoki i sytuacja zmienia się dość radykalnie. Bardzo silny wiatr rozbija duże fale na nadbrzeżnych skałach, a sam prom zaczyna dość mocno się kołysać. Po kilkunastu minutach większość wycieczkowiczów znika we wnętrzu promu, a na górze zostają jedynie fanatycy, ale wyłącznie bardzo dobrze wyposażeni w nieprzewiewane ubrania.
Pozostaję nadal na górnym pokładzie chłonąc widoki.
Po około dwóch godzinach prom zbliża się do wyspy południowej. Na szczęście oznacza to, że falowanie morza znacznie się uspokaja i można dalej chłonąć widoki z górnego pokładu.
Mijane zatoczki są bardzo urokliwe. To co mnie fascynuje, to lokalizacja wielu domków, zarówno pojedynczych jak i zgromadzonych w niewielkich koloniach, położonych malowniczo w zacisznych zatoczkach. Ukształtowanie terenu jednoznacznie wskazuje na to, że dostać do nich można się wyłącznie morzem. Zresztą przy każdym domku jest pomost z miejscem do cumowania motorówek. Zaczynam się poważnie zastanawiać nad zmianą mojego miejsca zamieszkania na Nową Zelandię J To są moje klimaty.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach, manewrując wśród hodowli małż i ostryg, zbliżamy się do miasteczka PICTON portu na wyspie południowej. Miasteczko liczy około 4000 mieszkańców i jest nastawione w największej części na obsługę przeprawy morskiej łączącej obie wyspy.
O ile wyspa północna wydawała nam się raczej wyludniona, to wyspa południowa jeszcze bardziej razi oczy bardzo niewielką gęstością zaludnienia. Wysiadamy z promu na nabrzeże i po chwili oczekiwania wnosimy nasze bagaże do nowego autobusu.
Ruszamy odkrywać egzotykę wyspy południowej.