QUEENSTOWN
No i zbliżamy się do Queenstown, czyli stolicy sportów zimowych na Nowej Zelandii. Ciągle musimy sobie uświadamiać, że co prawda wyjechaliśmy w środku lata, ale tutaj jest środek zimy. Dość niezwykłe uczucie. Jakoś łatwiej znieść sytuację, gdy wyjeżdżamy z Polski w środku zimy, i trafiamy na lato. Tak czy owak, błogosławimy spory zestaw ciepłych ubrań jakie zabraliśmy z Polski. Bez dobrego polara i ciepłych spodni, życie byłoby prawie niemożliwe.
Pogoda niestety nas nie rozpieszcza, nadal jest zimno i pochmurno. Od lodowców, droga wije się przez las deszczowy i powoli wkracza w rejony nieco bardziej górzyste. Dalej kręcimy się nad rzeką Shotover.
Po prawej pojawia się most zawieszony wysoko nad rwącą rzeką. Niestety przybyliśmy zbyt późno aby samemu zaliczyć skok na bungy w najbardziej kultowym miejscu uprawiania tego sportu – jego kolebce, czyli na Kawarau Bridge. Akurat ostatni śmiałek tego dnia pakował się do łódki ledwo co widocznej w dole na rzece. Moja żona była szczęśliwa, że nie miałem pokusy aby spróbować, a ja byłem szczęśliwy że nie musiałem sobie niczego udowadniać. Nie wiem, co by z tego wyszło.
Wsiadamy do autokaru i dalej w drogę. Tereny nad rzeką pełne są wykopanych ręką człowieka dziur i ruin niewielkich chatek. Okolica znana była i jest nadal, z poszukiwania złota. Gorączka złota przewaliła się co prawda dawno temu, ale pozostało miasteczko chińskich górników złota – Arrowtown. Samo miasteczko ma bardzo miły, westernowy klimat. Sporo sklepów, na szczęście dobrze zaopatrzonych (także w wino) i sklepy z pamiątkami. Nabywam tam mój ulubiony do dzisiaj kapelusz z brązowej skóry, zresztą wyprodukowany w Australii. Zwiedzamy na szybko w siąpiącym deszczu domki chińskich górników i wreszcie wjeżdżamy do Queenstown.
Miasto jest typowym kurortem i w zasadzie gdyby nie inne powietrze, mógłbym się poczuć jak w Zakopanem. Na szczęście (przepraszam wszystkich fanów) NIE JEST TO ZAKOPANE !!!! Wieczorem zjadamy wspaniałą sarninę w restauracji i udajemy się na zasłużony wypoczynek.
Dość zaskakujący jest następnego ranka widok grup narciarzy wybierających się następnego poranka na lokalne stoki, a termometr nie pozostawia złudzeń - jest zimno...
Rano pakujemy się i wyruszamy w drogę do Milford Sound, ale temu poświęcę osobny wątek.
Zanim już ostatecznie wyjedziemy z Queenstown, na życzenie części grupy pojechaliśmy do kanionu rzeki Shotover, po którym pływa się w dużych odrzutowych łodziach. Napęd odrzutowy umożliwia bardzo szybkie manewrowanie, a poza tym brak śruby powoduje że można pływać po bardzo płytkiej rzece bez ryzyka uszkodzenia napędu.
Przybyliśmy tam wczesnym rankiem (pamiętajcie, że to była zima), więc kilkunastominutowe trzymanie aparatu w nieosłoniętej ręce powodowało odrętwienie. Było po prostu zimno. Zapewne dla miejscowych, nasza chęć popłynięcia taką łodzią w środku zimy jest dość egzotyczna, ale jak ktoś chce i płaci, dlaczego nie.
Grupa zainteresowanych przejażdżką szybko wyłoniła się z całości wycieczki i podążyła do pomostu. Autor zdjęć pozostał w roli reportera, więc entuzjastyczne relacje uczestników przejażdżki nie mogą być opatrzone autorskim komentarzem z braku doświadczenia.
Nawet z brzegu wyglądało to imponująco. Przy towarzyszeniu intensywnego ryku silnika zwielokrotnionego przez zbocza kanionu, łódka kierowana wprawną (na szczęście ręką) dokonywała nieledwie cudów zawracając praktycznie w miejscu w obłoku (zimnej) piany. Jak zwykle szczęśliwi byli ci co siedli z przodu. Wbrew bowiem pozorom, najwięcej wody w takich okolicznościach łapią ci co siedzą z tyłu. Tam piana wodna już opada J Ale kapoki i kurtki przeciwdeszczowe załatwiły sprawę.
Przejażdżka łodzią trwała kilkanaście minut, co wykorzystałem na zrobienie kilku zdjęć, podczas gdy większość tych co pozostała na brzegu rozgrzewała zmarznięte ręce gorącą herbatą.
Po powrocie drugiej łódki, wyruszyliśmy już w ostatnią część podróży po pięknej, dzikiej i krystalicznej Nowej Zelandii…