Podróż El Condor Express - Peru i Boliwia - Areqiupa II



2010-05-04

AREQUIPA II

Wsiadamy do autobusu i jedziemy na punkt widokowy dający możliwość podziwiania pięknej panoramy miasta z trzema wulkanami drzemiącymi dostojnie w zasięgu ręki.

Pod nami tarasy uprawowe pamiętające jeszcze czasy Inków.

W knajpce atakujące zewsząd przetwory zawierające liście coca. Podobno ich spożywanie w różnej postaci jest niezbędne aby uchronić się przed chorobą wysokościową. Czy to prawda czy tylko dobry marketing, tego nie wiadomo, ale wiadomo, że z przetwarzania liści coca na wszystko co tylko można sobie wyobrazić żyje tutaj wiele osób. Cukierki, ciasteczka, herbata, woda z coca, same liście do żucia, … Nie wiem co jeszcze. Swoją drogą, chyba nie spożywałem jeszcze nic gorszego nić liście coca z taką specjalną glinką, która ponoć jest niezbędna do wchłaniania zawartych w liściach składników. Trudno się mówi i żuje się dalej…

Cofnijmy nieco czas i wróćmy do miłych chwil lunchu z wczoraj. Jedliśmy go w tradycyjnej miejscowej restauracji, gdzie przybyliśmy nieco wcześniej niż było w planie, co spowodowało małe zamieszanie. Nastrojowe wnętrze dało chwilę wytchnienia. Napięcie jednak rosło. Dlaczego? Niech obrońcy zwierząt nie czytają dalej i pominą ten akapit. Otóż daniem głównym była ni mniej ni więcej, tylko „cuj cuj” (albo cui cui) czyli pieczona świnka morska. Tak, dla miłośników hodujących to przemiłe zwierzę w domu w klatce i przemawiających do nich po imieniu, myśl o zjedzeniu swojego ulubieńca na talerzu jest czymś nie do pomyślenia. Wyobrażam sobie co by się stało, gdyby do salonu zoologicznego wszedł ktoś i poprosił o 10 tłustych świnek morskich, bo organizuje przyjęcie. Policja, Green peace itp. są w domu za 10 minut, a petent w kajdankach ląduje w prokuraturze. To są właśnie różnice kulturowe. Swoją drogą, dlaczego myśl o jedzeniu świnek morskich budzi w nas zmieszanie, a spokojnie zjadamy milutkie różowe świnki (zwykłe)? Pozostawiam to każdemu pod rozwagę.

Zjadłem kawałem bez wielkich wyrzutów sumienia, choć widok malutkich pazurków na końcu drobnej nóżki budził pewne wątpliwości. Smakowo jak kurczak, drobniutkie kostki, w sumie nic specjalnego. Nie bardzo widzę powód do powtórki. Znacznie bardziej smakował mi pstrąg zrobiony w ostrym sosie, który był przebojem lunchu. Także szaszłyki z alpaki z grilla są godne polecenia. Jak na razie, jedzenie w Peru jest z mojego punktu widzenia znakomite. Jem wszystko i chętnie.

Niestety lokalne wino, które zakupiliśmy podczas wieczornego spaceru nie dorównuje poziomem jedzeniu. Jak wspomniałem wcześniej, poszliśmy na zwiedzanie miasta podczas zachodu słońca. Widok był piękny, choć ilość turystów miejscami przytłacza. Plac centralny jest piękny o każdej porze dnia i nocy. Nie jestem znawcą architektury, ale konsekwencja zabudowy budzi szacunek. Z ławek ustawionych wokół fontanny umiejscowionej w centralnej części niewielkiego parku, można chłonąć jego atmosferę. Co prawda trzeba się opędzać od Indianek proponujących co chwilę czekoladki, słodycze, orzeszki itp. ale to jest część miejscowego folkloru.

Zdecydowanie warto trafić na najwyższy taras kawiarniany znajdujący się w rogu placu centralnego, na prawej pierzei patrząc w stronę katedry. Niewielkie drzwi prowadzą stromo w górę, ale widok zapiera dech w piersiach. Trafiliśmy akurat w chwilę po zachodzie, gdy niebo jest granatowe, a na szczytach wulkanów opierają się jeszcze ostatnie promienie słońca. Do tego kawa mexicana i kawa terrace z niewielką domieszką różnych alkoholi i można siedzieć i patrzeć. Usłużna obsługa proponuje okrycie czymś w rodzaju poncho aby zimno nie doskwierało za bardzo.

Dla tubylca zapłacenie za kawę 12 lub 15 soli jest zapewne czymś absurdalnym. W niewielkich jadłodajniach położonych w bocznych uliczkach, za taką kwotę może wyżywić się cała rodzina, ale ostatnio w Silesia Center w Katowicach zapłaciłem za kawę i sok z pomarańczy 37 zł i z pewnością wolę widok z tarasu na Playa de Armas w Arequipie.

Wszystko co piękne kiedyś się kończy, słońce zaszło, kolor nieba przeszedł w czerń i schodzimy na dół.

Na ulicach tłok i gwar, ale nie czujemy niebezpieczeństwa. Warto poświęcić godzinkę na spacer po wąskich uliczkach, aby poczuć bliżej sposób życia miejscowych. Przy chodnikach stoją niewielkie przewoźne stoiska z różną nie zawsze oczywistą zawartością. Mnóstwo sklepików oferujących wyroby z alpaki, lamy i czapeczki ‘premierówki’ daje okazje do zakupów. Trzeba uważać, dlatego że wyroby z prawdziwej alpaki, czy baby alpaki są po prostu drogie. Nie ma możliwości aby za 30-50 soli kupić wyrób z czego innego niż akryl udający alpakę. Ale o tym turyści przekonują się po pierwszym praniu już w domu.

 Ale czas kończyć spacer po tym pięknym mieście i udajemy się w stronę gdzie latają kondory. Przed nami kanion Colca.

  • El Misti
  • Chachani
  • El Misti
  • kolorowo
  • cuy cuy
  • El Misti
  • kościół
  • El Misti
  • świnki
  • pazurki
  • zachód słońca
  • śpiące wulkany
  • śpiące wulkany
  • dwie wieże
  • rynek
  • kolory zachodu