Wąskimi uliczkami starówki doszliśmy w końcu pod Kapitol - imponujący, wielki i lśniąco biały gmach, stylizowany na waszyngtoński odpowiednik. Stąd, zdecydowanie ruchliwszą Prado, ruszyliśmy na Malecón - słynny, jedenastokilometrowy, nadmorski bulwar.
Środkiem Prado biegnie fantastyczny, szeroki i ocieniony deptak, na którym pod czujnym okiem policji, mieszają się tłumy turystów, habaneros i oczywiście dzieciaków, które (tak mi się wydaje) przychodzą tu na lekcje WueFu. Podobnie jak przed rewolucją, Paseo del Prado nadal jest jedną z najbardziej reprezentacyjnych ulic miasta. Jest tu kilka drogich hoteli, kilka knajpek, które na najtańsze też nie wyglądają, a nawet centrum handlowe. No... może raczej "centrum"...
Malecón, to... po prostu Malecón... Nie zwiedza się go, nie ogląda, nie podziwia... po prostu się idzie lub siada i patrzy... na Ludzi, na Miasto, na Morze. Oddycha się Hawaną. Z jednej strony port, z drugiej Centro Habana, Vedado z luksusowymi hotelami, gdzieś w oddali willowy Miramar, a przed nami Ocean. OK, tylko zatoka, ale duża i końca nie widać...
Jeśli ma się szczęście, fale rozbijające się o próg Maleconu mogą człowieka zalać i pozostawić... niezapomniane wspomnienie. My szczęścia nie mieliśmy. Nas zalewało promieniami słońce, więc uznaliśmy, że należy się schłodzić. Jeśli nie morską falą, to chociaż jakimś lokalnym trunkiem.
--
[...] gdyby Hawana leżała na terenie Stanów Zjednoczonych, drogę zamknięto by dla ruchu [...]
[Carlos Eire (o Maleconie), Czekając na śnieg w Hawanie, Wydawnictwo Zysk i s-ka, Poznań 2005]
--
Zasiedliśmy w pierwszym napotkanym ogródku i od razu posypały się propozycje (jak później zauważyliśmy, wszędzie takie same): cuba libre (od objęcia całkowitej władzy na wyspie przez Fidela nazywana pieszczotliwie mentirita, czyli kłamstewko), mojito, daiquiri, itp. Na walkę z upałem najlepszy jest jednak zimny browarek i na próbę wzięliśmy Bucanero. Próba wypadła pomyślnie, więc już do końca pobytu innych wyrobów kubańskiego przemysłu piwnego nie kosztowaliśmy. Zresztą poza Bucanero, na Wyspie są chyba jeszcze tylko dwa lokalne preparaty, w tym jeden zdecydowanie za słaby...
Przy okazji ochładzającej nasiadówki, sprawdziliśmy działanie telefonów. Wszyscy mamy telefony o2 [brytyjskie] i roaming wprawdzie funkcjonował, tzn. była możliwość, by go włączyć, ale z jego uruchamianiem trzeba było strasznie się bawić, więc darowaliśmy sobie. SMS'y za to można było słać bez większych problemów. Należało tylko wybrać odpowiednią sieć, nie pamiętam już dokładnie którą, ale chyba CUBATEL.
Dużo większym problemem na Kubie są natomiast... zapalniczki. Już na mieście kilka razy ktoś prosił mnie o ogień, widząc, że akurat odpalam papierosa. W piwnym ogródku przy Malecón nie było inaczej. Dwa razy, całkiem urodziwa Latina podchodziła do naszego stolika ściskając w palcach nieodpalonego papierosa i błagalnym spojrzeniem obrzucała leżące na stole zapalniczki. Nie wiem dlaczego, ale sam później przekonałem się, że na Wyspie po prostu nie można ich kupić. Dziwne, ale prawdziwe. Może jest to jakiś szczególnie deficytowy towar, a może stanowi zagrożenie dla systemu? Kto wie? W każdym razie jeśli jakiś palacz czytający to, zamierza odwiedzić karaibski skansen komunizmu, niech pamięta o zapasie zapalniczek...
Po krótkim chłodzeniu wesoła kompania nie nabrała ochoty do dalszego spaceru, więc musiałem mocno argumentować. Trochę okrężną drogą, przez Centro Habana, ruszyliśmy w stronę Prado, gdzie we wcześniej odkrytym "centrum handlowym", wymieniliśmy trochę kasy.
Z kantorem sąsiadował sklep z cygarami, gdzie mieliśmy okazje zapoznać się z cenami oryginalnych, fabrycznych, hawańskich cygar. Ceny zdecydowanie zachęcają do rzucenia palenia.
Kiedy z Kobietą wyszliśmy na ulicę i stanęliśmy na chwilę czekając na chłopaków, przemaszerowały przed nami dwie urodziwe, jak to Kubanki, Murzyneczki. Nie byłoby w tym nic dziwnego i niezwykłego, gdyby jedna z nich, z dzieckiem na rękach (!!!), nie posłała mi najpierw ognistego spojrzenia, a zaraz po nim... całusa. Owszem, naczytałem się w życiu o temperamentach Latynosek, o seksualnej swobodzie panującej na Kubie i innych historiach, ale żeby tak wprost... otwarcie... zapraszać? Szczególnie, że do Brada Pitta i innych męskich symboli sexu trochę mi brakuje! Bezradny i trochę zdezorientowany spojrzałem na Kobietę, która tylko uśmiechała się, jakby mówiąc "radź sobie sam przystojniaku, to ciebie rwą...". Cóż mogę dodać? Ja, niewiele... Może tyle, że człowiek szybko się do rożnych sytuacji przyzwyczaja. A im milsze tym szybciej i bezboleśniej...
--
Miała piętnaście lat, czyli jak mawiają Hawańczycy, była śliczna i soczysta, zatrzymywała swoimi zderzakami wszystkie samochody na ulicach i alejach całej Hawany. [...] kręciła biodrami tak, że twardniał nawet największy mięczak.
[Zoé Valdés, Oddałam Ci całe życie, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 1999]
--
Za to chłopaki... hmmmm... Uległość rzecz ludzka, a "para cycków ciągnie mocniej niż para wołów", jak mówi kubańskie porzekadło, ale o tym w innym czasie i innym miejscu...