2006-11-06

Nie wiem, może jestem jakiś dziwny, ale nigdy nie cierpię na tzw. jet lag, czyli różne niedogodności związane z przemieszczaniem się w inne strefy czasowe, długim lotem, itp.  Wieczorem się kładę... z emocji nie mogę zasnąć, a rano... pierwszy... budzę się i jestem gotów łazić cały dzień i pół nocy, żeby tylko wchłonąć jak najwięcej.

Jet lag czy nie, lekko tylko niedospani, ale zadowoleni, o 10. zasiedliśmy do śniadania przygotowanego przez naszego gospodarza Nelsona. Śniadanko, które miało wyglądać tak samo każdego dnia, składało się z bułek (trochę dziwnie słonych, ale smacznych), do których do wyboru był ser i jakiś dżem; talerza owoców (banany, papaja, guava - różowa, mniej smaczna od żółtej i pomarańcze) i świeżo smażonej kubańskiej tortilli (zawsze mnie zastanawia, że w każdym latynoskim kraju tortilla oznacza coś innego - kubańska, to po prostu jajecznica w jednym, okrągłym kawałku), do tego świeżo wyciśnięty sok - pomarańczowy lub z guavy i kawa. Ja oczywiście zażyczyłem sobie herbatę, którą, tak na marginesie, sam sobie przywiozłem, bo Nelson miał tylko jakiś wyrób rosyjski (mam nadzieje, że nie jeszcze radziecki). Jeśli chodzi o herbatę jestem strasznie wybredny i ścierwa nie pijam.

Po śniadaniu zintegrowaliśmy się trochę z naszymi polskimi współlokatorami, którzy tym razem okazali się już dużo sympatyczniejsi. Może wczoraj udzieliła im się gorąca atmosfera hawańskich knajp, a może po prostu nie chcieli przez jakiś czas oglądać rodaków... podobnie jak my. "Wybaczamy i prosimy o wybaczenie...". Urszula i Łukasz okazali się być całkiem normalna parą, z jakichś niezrozumiałych przyczyn mieszkającą w Warszawie, która czasem lubi dalsze wypady wakacyjne. Za sobą maja już Meksyk i Wenezuelę (to wiem). Poza tym Ulka spędziła pół roku w Meksyku w ramach jakiejś wymiany studenckiej, czego jej szczerze zazdroszczę (jak najbardziej pozytywnie). Zawsze kiedy przypomnę sobie, że miałem szansę na roczną wymianę, robi mi się źle...

Wymieniliśmy trochę informacji: co, gdzie, jak i za ile?, i tu okazało się, że nasi podróżujący rodacy, co istotne związani w jakiś sposób z finansami, nie byli świadomi istnienia dwóch, równoległych systemów walutowych na Kubie (wspomnianych już peso cubano i peso convertible). Ceny, o jakich wspominali, a my, nieświadomi, w napięciu słuchaliśmy, były kosmiczne... dopóki nie zapytałem w jakiej walucie... tu nastąpiły krótkie wyjaśnienia i zapanowała ogólna radość związana z faktem, że za kanapkę z szynka na ulicy nie trzeba płacić 15 CUC, czyli około 18 dolarów, ale najwyżej kilka centów.

Po śniadaniu ruszyliśmy na pierwszy spacer po Starej Hawanie. Trochę nieśmiało i z wahaniem zapuszczaliśmy się w kolejne obskurne uliczki, żywcem wyrwane z "Brudnej trylogii o Hawanie" Gutierreza.

Pierwsze wrażenie jakie robi Habana Vieja, jest potworne. Wszędzie słyszy się i czyta o tym, że jest zaniedbana, że się sypie, że potrzebuje ogromnych nakładów na renowacje... Ale to tylko słowa. Rzeczywistość jak zwykle słowa przerasta. RUINA - to słowo, które najbardziej pasuje do opisu hawańskiej starówki. Naprawdę gorzej mogłaby wyglądać jedynie, gdyby całkiem legła w gruzach... Co powoli, ale niestety systematycznie, zaczyna się z nią dziać.

Pamiętające nierzadko podbój Ameryki kamienice, wystawione na ciągłe działanie słońca, wiatru niosącego morską sól, a od czasu do czasu na huragany; znacjonalizowane i przepełnione, proszą się od 50. lat o remonty. Straszą odpadającymi tynkami, zardzewiałymi i powyginanymi kratami w oknach, bezzębnymi, spróchniałymi paszczami drzwi i bram zionących wilgotnym i stęchłym oddechem. Tylko gdzieniegdzie widać, że cała starówka to zabytek wpisany na listę dziedzictwa kulturowego ludzkości UNESCO. Domy, które się wyróżniają to najczęściej casas particulares, odnawiane za pieniądze turystów, czasem "dolarowe" sklepy lub przychodnie. Nawet siedziby dzielnicowych komisariatów, oddziałów partii, czy komitetów obrony rewolucji (czyli jednej z najlepiej na świecie zorganizowanej siatki donosicieli) niezbyt się wyróżniają... Nowe kraty, wystająca klimatyzacja, mały szyld...

W zasadzie widok taki powinien dołować, przygnębiać, a nawet wkurzać za nieudolność władz, mieszkańców i kogokolwiek, kto dopuścił do takiego stanu... ale jest inaczej.

Ruina ruiną, ale póki stoi, na progach siedzą załatwiający szemrane interesy kolesie, kobiety z wałkami we włosach obserwujące: co, gdzie, kto i z kim?, czasem w drzwiach, na swojego latin lovera czeka jakaś hebanowa piękność, a wszędzie wokół pełno jest dzieci. Jedne w mundurkach wracają ze szkoły (całkiem serio zastanawiało mnie kto ustalił długość spódniczek szkolnych... zresztą jak wszystkich mundurków i mundurów na Wyspie... zdecydowanie był to ktoś kto doceniał i podziwiał urodę nóg Kubanek...), inne kopiące piłkę, a jeszcze inne próbujące wcisnąć turystom trzypesową monetę z Che Guevarą za 10... no niech będzie 5 CUC. Do tego dodałbym jeszcze magików... Prawie... Myślę o mechanikach, którzy na wąskich uliczkach próbują zmusić do dalszej jazdy słynne amerykańskie krążowniki szos, radzieckie łady i moskwicze, polskie "maluchy", których jest tu po prostu masa, a czasem zwykle bicitaxi, czyli tutejsze riksze.

Cały ten ruch, hałas, pośpiech, interesy, flirty, zaczepki, tropikalne lenistwo... nadają tej z pozoru dogorywającej, pięćsetletniej staruszce życia.

--
Fiesta! Jedno z bardzo nielicznych hiszpańskich słów, które zna każdy Amerykanin. Pospołu z jego narkoleptycznym kuzynem - siestą. Przyjęcia i drzemki, jedyne dwie rzeczy, w których Latynosi są dobrzy.

[Carlos Eire, Czekając na śnieg w Hawanie, Wydawnictwo Zysk i s-ka, Poznań 2005]
--