Gdzieś w uliczkach starszej, przyklejonej do zboczy gór, mieszkalnej części miasta, znaleźliśmy fantastyczną knajpę serwującą (jak ktoś to sarkastycznie określił) taniuśkie, zakurzone tacos. W lekko przydymionej, otwartej z dwóch stron sali, było tak tłoczno, że z trudem znaleźliśmy miejsce. Ale po półgodzinnym oczekiwaniu... nagroda. Tym razem boskie quesadillas z chorizo.
Po kolacji zachciało nam się rozrywki. A gdzie w Acapulco szukać najlepszej? Oczywiście na la Quebrada. Co prawda zrobiło się już całkiem ciemno, a uliczki Acapulco Nautico wydawały się dziwnie wrogie, ale uznaliśmy, że w razie czego i tak nie mamy zbyt wiele do stracenia. Daliśmy się wchłonąć nocy, która przetrawionych przez strach i wymęczonych kolejnymi pagórkami, wypluła nas praktycznie na parkingu pełnym autobusów dowożących widzów na nasłynniejszy show w tej części Meksyku.
Kilka razy dziennie, śmiałkowie nazywający siebie clavadistas (ludzie gwoździe) skaczą tu ze skały (la quebrada) w wąską i płytką zatoczkę, modląc się wcześniej do Mateczki z Guadalupe o pomyślność.
Nigdy nie widziałem skoków w dzień, ale te nocne - dodatkowo ozdobione pochodniami i grą świateł - mimo że totalnie komercyjne, robią genialne wrażenie! Tym razem skoczków było pięciu. Wdrapali się na różnej wysokości występy skalne i... Hop do wody. Oczywiście w odpowiedniej chwili. Kiedy akurat zatoczkę zalewa fala. Ostatni z clavadistas wdrapał się na sam szczyt przeszło trzydziestometrowej skały i po modlitwach, ukłonach, prężeniu się do popiskujących białogłowych, podążył śladem kolegów.
Cały spektakl trwa mniej więcej pół godziny. Nie mieliśmy planów na wieczór, więc siedliśmy sobie na kamiennych ławeczkach z widokiem na la Quebradę oczekując kolejnej serii skoków i obgadując wszystkich krecących się wokół. Najbardziej przypadły nam do gustu dwie laski siedzące tuż obok. Nie zważając na trzydziestostopniowy upał bez względu na porę dnia i nocy, ubrane były w spódnice do kostek i bluzki z długimi rękawami. Żartem, ale zupełnie na głos, uznaliśmy, że jak nic to jakieś oazowiczki na wycieczce do Sanktuarium Matki Boskiej z Guadalupe, wbrew własnej woli zesłane na weekend do rozpustnego Acapulco. Przez dłuższą chwilę snuliśmy sobie w najlepsze tę wersję zdarzeń, aż tu nagle... "Kurwa! Marian! Chodź tu, bo nam miejsca zajmą!". Ocho... Nasi tu są! Szybka wymiana spojrzeń, a zaraz potem rzut oka na nasze naburmuszone sąsiadki. Czyżby jednak rodaczki?!?
Od niezbyt rozmownej i jeszcze mniej sympatycznej Pani Krystyny ze Śląska dowiedzieliśmy się, że przyjechali tu z osiemdziesięcioosobową wycieczką z... Sanktuarium w Guadalupe.
Spokojnym, ale zdecydowanym krokiem oddaliliśmy się z la Quebrady, zabierając ze sobą małomiasteczkowe kompleksy i stanowcze postanowienie, by nigdy w życiu, pod żadnym pozorem, nie dać się namówić na zorganizowane wakacje.
Nie wiem czy to zasługa wypitych browarków, ale droga powrotna, prowadząca tymi samymi mrocznymi uliczkami, wydała się znacznie przyjemniejsza. Już na la Costerze, niedaleko hotelu, zupełnie przypadkiem znaleźliśmy otwarty sklep. Noc była jeszcze młoda, wiatr grał w koronach palm smętne melodie, a fale Pacyfiku zachęcająco szumiały... Cóż nam było począć? Zew krwi. Zakupiliśmy kolejny sześciopak i rozłożyliśmy się na plaży, dając się hipnotyzować nocnym falom.