Podróż 2000 kilometrów Meksyku - [Acapulco III]



2007-11-27

Kolejny dzień rozpoczął się późno, leniwie i był absolutnie bezproduktywny. W zasadzie poza tym, że w końcu znaleźliśmy pralnię (za supermarketem Gigante przy la Costerze) i wypraliśmy praktycznie wszystkie zabrane ciuchy, totalne nic-nie-robienie. Niby wybrałem się na kolejne polowanie na rejestracje i garbate taksówki, ale skończyłem na fantastycznie ocienionym przez dziwaczne drzewa Zócalo, nad którym góruje (być może) oryginalna, ale niezbyt widowiskowa Katedra.

 

Wieczór z butelką tequili na hotelowym balkonie z widokiem na wpływające do portu cruisery był równie "wyczerpujący", jak cały dzień.

 

Tropiki zdecydowanie spowalniają metabolizm...

 

Za to następny dzień zapowiadał się intensywnie. Już poprzedniego wieczoru zarezerwowaliśmy sobie wycieczkę na Isla de la Roqueta. To obowiązkowy punkt pobytu w Acapulco... którego wszyscy backpakerzy unikają jak ognia. Ale jeśli jako alternatywę miałem pilnowanie opalającej się Aśki, wybór był raczej oczywisty. Poza tym, dwie starsze, karykaturalnie grube i co chwilę wybuchające rubasznym śmiechem babeczki z "biura podróży", na które składało się biurko i cztery fotele stojące w holu naszego hotelu zapewniały, że taki rejs, to niezapomniane przeżycie.

 

Wycieczka miała rozpocząć się o 13., więc pierwszą połowę dnia przeznaczyliśmy na odwiedziny Fuerte de San Diego. Tę sąsiadującą z portem fortecę wybudowano w czasach, gdy Acapulco było jedynym portem w koloniach hiszpańskich, z którego miały prawo wypływac statki handlowe na Filipiny. Dziś w niskich salach z grubymi ścianami i miniaturowymi okienkami, mieści się, raczej skromne, Muzeum Historii Acapulco.

 

Warto tu przyjść przede wszystkim ze względu na widoki. Z jednej strony Zatoka, plaże, wieżowce hoteli i port. Z drugiej miasto i góry. A wszystko w palacych promieniach słońca odbijającego się od białych murów fortu.

 

Na naszym "okręcie" zameldowaliśmy się punktualnie, ale nie można tego samego wymagać od Meksykanów. Mimo że wszyscy uczestnicy wycieczki stawili się na przystani, mniej więcej, o czasie, wyruszyliśmy z co najmniej godzinnym opóźnieniem.

 

W tym czasie, wyraźnie bogaci Meksykanie, którzy płynęli z nami, zabawiali się wrzucając do wody dziesięciopesówki, po które nurkowało kilku młodziaków. Kiedy tylko wynurzali się z jedną monetą, krzykiem domagali się wrzucenia kolejnych. Jak dla mnie trochę barbarzyńska zabawa...

 

W końcu nasza łajba odbiła od nabrzeża. Najpierw rundka po marinie i wzdłuż brzegu Penisula de las Playas, na którym rezydencje mają najbogatsi Meksykanie i kilka gwiazd "starego Hollywoodu". Dalej, już na szerszych wodach Zatoki Acapulco, świetna panorama miasta. Moim zdaniem tylko dla tych widoków warto wybrać się na taką wycieczkę.

 

Kolejna atrakcja... W końcu to Acapulco... Skoki do wody z wysokiej skały. Ta nazywała się Słoniową Skałą, a skoczkiem i showmanem w jednej osobie, okazał się syn kapitana. O czym zresztą ten, z nieukrywaną dumą, pochwalił się znudzonej publiczności.

 

Następny punkt programu to Matka Boska Podwodna, czyli zatopiony posąg Matki Boskiej z Guadalupe, nazywany La Capilla Submarina (Podwodna Kaplica). W rzeczywistości, posąg podobno tam leży, ale dawno już opuścili ziemski padół ci, którzy go widzieli.

 

I wreszcie Isla de la Roqueta... Wysepka jest w równym stopniu azylem dla dzikiego ptactwa, co dla turystów, którym zbywa gotówki. My przybiliśmy do przedziwnego ośrodka, w którym ponoć swego czasu kręcono tropikalno-rajskie ujęcia do kilku wielkich hollywoodzkich produkcji. Lata świetności tego miejsca dawno już jednak minęły. Poza, mimo wszystko, przyjemnym barem i restauracją z opartym na grubych drewnianych słupach palmowym dachem, miejsce wygląda jak składowisko rupieci w starym teatrze.

 

Gdy tylko zajęliśmy najbardziej oddalony od reszty "sali" stolik - za to ze świetnym widokiem na Zatokę - okazało się, że przypadkiem wykupiliśmy sobie wycieczkę z pakietem all inclusive. Nie muszę chyba pisać jak strasznie głupio nam było, gdy kelnerzy uwijali się przy naszym stoliku, donosząc kolejne dania i drinki, w czasie gdy większość towarzystwa czekała na szwedzki stół? Nigdy więcej! Chociaż drinki akurat, mimo że "darmowe" były solidne...

 

Konsumpcję nam, a pozostałym oczekiwanie, uprzyjemnić miał "program artystyczny". Dżyzas!!! Jeszcze chwila i wróciłbym do Acapulco wpław! Półnadzy, ozdobieni pióropuszami i wysmarowani jakąś ciemną mazią kolesie, skakali wokół parkietu strojąc groźne miny i dmuchając w muszlę... Nie rozumiem dlaczego, ale zawsze się wstydzę widząc takie żałosne przedstawienia?

 

Najmilszym akcentem całej wyprawy był "czas wolny", który w pełni wykorzystaliśmy na konsumpcję wspomnianych, solidnych drinków i uganianie się za krabami, których masa obstawiała odpływ kuchennego zlewu.

 

Zdruzgotani, wróciliśmy na stały ląd. Żeby wymazać z pamięci ten koszmar, pokręciliśmy się po starówce i Zócalo. Tu życie toczy się leniwym, tropikalnym rytmem. Nie ma kelnerów w białych koszulach, ani przebierańców. Są za to miejscowi dziadkowie grający w szachy i domino i babcie spieszące na mszę do Katedry. Są spocone i opalone dziewczyny i młodzi macho, którzy swoimi skuterami próbują im zaimponować. A czasem, ale tylko czasem, trafi się jakiś, jak my, zabłąkany turysta. Luksusy all inclusive majaczą gdzieś na zamglonym horyzoncie, uwięzione w sięgających chmur hotelach i wielkich cruiserach wpływających i wypływających z portu.

 

Na horyzoncie zaczynało majaczyć też Taxco - nasz kolejny przystanek. Koniec z plażowaniem, lenistwem i pijaństwem! Wracamy na trasę!

  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco