Na Wyspy Cooka dotarliśmy dzień wcześniej niż wystartowaliśmy z Nowej Zelandii – ze względu na przekroczenie międzynarodowej linii zmiany daty. Wylecieliśmy 3go a wylądowaliśmy 2go. Także nie tylko odmłodnieliśmy o 1 dzień, ale i zyskaliśmy 24 godziny na zwiedzanie. Jak dla nas – super! ;)
Na lotnisku przywitał nas śpiewak przygrywający na ukulele. Od razu poczuliśmy się jak na egzotycznym miesiącu miodowym. Pogoda była cudna, bardzo ciepło, ale nie gorąco, przyjemna, delikatna bryza morska. Zaraz po wyjściu z hali przylotów ustawione było kilka kontuarów z informacją turystyczną, a ich pracownicy wychodzili naprzeciw turystom. Pan, który zapytał nas gdzie mamy zarezerwowany pokój, skierował nas do mini-busika, którego kierowca – właściciel naszego hostelu, za darmo zawiózł nas na miejsce, choć nawet się z nim nie umawialiśmy.
Zatrzymaliśmy się w hostelu Backpakers International na południu wyspy. Bardzo prosty i surowy, ale miał wszystko czego potrzeba, czyli łóżka, prysznice (z reguły tylko zimne) i kuchnię. Poznaliśmy wielu fajnych ludzi i mieliśmy niedaleko do plaży.
Wiedzieliśmy, iż wyspa ta jest niewielka, prawie okrągła i składa się z plaż przy lagunie dookoła i gór w środku, ale zaskoczeni byliśmy rozmiarem tych wzniesień. Są bardzo spiczaste i dużo większe niż się spodziewaliśmy. Porośnięte gęsto tropikalną zielenią majestatycznie spoglądają w dół na turkusową, pełną kolorowych ryb i koralu lagunę i duże, granatowo – białe fale rozbijające się u jej krańca daleko u brzegu. Dokładnie widać, gdzie kończy się laguna, a to przez różnicę kolorów: woda z turkus przechodzi w granat. Na plażach rosną palmy, piasek jest biały i miękki, a gdzie niegdzie składa się ze skruszonego koralu, przez co jest trochę bardziej gruboziarnisty i szorstki w dotyku. Jedyne mniej przyjemni z wyglądu mieszkańcy laguny to strzykwy, przypominają grube gąsienice, tylko są dużo większe i czarne – ponoć lokalny przysmak. Usadawiają się na dnie, nawet bardzo blisko brzegu, a często leżą na plaży wyrzucone przez fale. Ale nie martwcie się, przeżywały nawet to, niezłe z nich skubańce – odrastają nawet po tym, jak ktoś je wypatroszy.
Kolejnym zaskoczeniem były dla nas gekony. Przyzwyczailiśmy się do nich w Azji, ale tutaj – niesamowite – wydają one głosy! Takie przenikliwe wysokie tony, kiedy ‘walczą’ o terytorium. Było ich w naszym hostelu pełno. Śmieszne to stworzonka, które można długo obserwować i się nie znudzić.
Po rozpakowaniu paru rzeczy (mogliśmy to wreszcie zrobić, jako że zostawaliśmy w jednym miejscu przez cały tydzień) wybraliśmy się na plażę. Ta niedaleko hostelu była bardzo ładna, choć dość wąska. Im bardziej na wschód, tym plaże stawały się szersze, ale i gęściej ‘zaludnione’.
Większość zabudowań na wyspie skupia się wzdłuż linii brzegowej, przy głównej ulicy. Kursują tylko dwa autobusy: jeden zgodnie, a drugi przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Orientacja jest tu bardzo łatwa. Miasto, Avarua, stolica Wysp Cooka, ulokowało się na północy wyspy. Znaleźć tu można dwa (z trzech w całym Rarotonga) duże supermarkety, pocztę, posterunek policji, uniwersytet, bibliotekę, port itd. Co weekend odbywa się tu także ‘targ kulturalny’, gdzie kupić można rękodzielnictwo i smakołyki domowej roboty. Budynki rządowe są małe i niepozorne, niczym większe domy. Na południu i wschodzie znajdują się najpopularniejsze hotele i resorty, jako że plaże są tam najładniejsze i najlepiej dostępne. W małych sklepikach rozrzuconych dookoła wyspy kupić można tylko podstawowe produkty. Ogólnie jest dość drogo, ceny porównywalne z nowozelandzkimi. Bierze się to stąd, że choć nie jest to zbyt bogaty kraj, to niemal wszystko trzeba importować drogą morską.
Bardzo wiele jest kościołów, najróżniejszych wyznań, niektóre bardzo ciekawe architektonicznie, szczególnie te najstarsze. Przy niektórych znajdują się cmentarze, ale większość grobów umieszczona jest przy domach, w ogródkach, gdzie rodzina może się o nie troszczyć na co dzień. Panuje tutaj silny kult przodków. Kwestią honoru jest wyuczenie się na pamięć i recytowanie całego swojego drzewa genealogicznego.
Wewnątrz wyspy, u podnóża gór, znajdują się poletka rolnicze. Są one często bardzo rozdrobnione, ze względu na skomplikowany, skrupulatnie przestrzegany system dziedziczenia. Nierzadko zdarza się więc, że ktoś ma kilka drzew papai po jednej stronie wyspy, ziemniaki po drugiej, itd. Wytłumaczyli nam to właściciele naszego hostelu, których non-stop spotykaliśmy podczas spacerów w najróżniejszych zakątkach wnętrza lądu, zbierających swoje plony na kolację. Podczas pogaduszki przy jednym z ich poletek Clong zapytał naszą gospodynię, Anny, czy są to dzikie warzywa. ‘Nie – odpowiedziała – po prostu o nie nie dbamy’. Ups… :)
Pierwsze cztery dni na Rarotonga spędzaliśmy po trochu pływając w morzu, a po trochu spacerując wśród domów i pól oraz po wzgórzach wewnątrz wyspy. Odkryliśmy wiele bardzo uroczych zakątków, takich jak wodospad Wigmore; zachwyciła nas panorama wyspy widziana z góry, podobnie jak codziennie inne zachody słońca na plaży. Im bardziej w głąb lądu, tym więcej komarów, bardzo malutkich, ale i bardzo natarczywych. Trzeba koniecznie stosować jakiś środek przeciwko nim, bo w przeciwnym razie człowiek zostałby chyba zjedzony żywcem.
Na ostatnie trzy dni wypożyczyliśmy skuterek, ponieważ chcieliśmy wieczorami pojechać do miasta, a autobusy nie kursowały zbyt często w nocy. Co prawda bez problemu łapaliśmy jak dotąd stopa, ale w dzień; nie sądziliśmy, by było to takie łatwe w nocy, tutaj, gdzie nie ma oświetlenia ulicznego.
Zagraniczne prawo jazdy nie jest uznawane na Wyspach Cooka, więc jedno z nas, padło na Clonga, musiało wyrobić sobie tutejsze ‘prawko’. Egzamin przeprowadziła pani z wypożyczali. Trwał on jakieś 3 minuty, kosztował 2 dolary (NZD). Polegał na załączeniu silnika, przejechaniu w linii prostej 20 metrów i zawrócenia. Egzaminatorka wypisała na miejscu papierek i wręczyła go Clongowi: ‘Gratuluję. Nie spadł pan z motoru, więc pan zdał.’ Załatwione.
Z własnym środkiem lokomocji mieliśmy dużo zabawy i zobaczyliśmy pozostałe zakątki wyspy, jest ona naprawdę mikroskopijna: liczy jedynie 67,1 km².
W czwartek wieczór wybraliśmy się na folklorystyczny pokaz muzyki i tańca, którego jak wszyscy znajomi w Nowej Zelandii nas przekonywali, nie mogliśmy przegapić. Wybraliśmy taki bez kolacji, czyli najtańszy (5 NZD), w klubie Staircase. Faktycznie, warto było go obejrzeć. Głównym instrumentem były bębny i pate? (coś na kształt drewnianej rury ze szczeliną wzdłuż, w którą uderza się pałeczkami). Muzyka bardzo szybka, energiczna i donośna. Tradycyjnie ubrani tancerze mieli przepasane kępy kolorowych frędzli z trawy wokół talii i kolan, natomiast tancerki tylko wokół talii, ale dłuższe. Ich biustonosze zrobione były ze skorup kokosa. Do pozostałych ozdób należały wielkie, kolorowe pióropusze, naszyjniki i ozdoby z muszli. Prezentowali się przepięknie, a tańczyli z taką energią, zapałem i w tak szybkim tempie, że wprawili w zachwyt całą publikę. Każdy gest i ruch ma tu jakieś znaczenie, każdy rytm coś odzwierciedla. Osobiście byliśmy pod wielkim wrażeniem. Już dawno się tak dobrze nie bawiliśmy i dawno nasze nogi nie rwały się tak do pląsów. Taniec z Wysp Cooka, podobny do wielu innych polinezyjskich tańców, podkreśla ich tradycyjną, dawniej kultywowaną strukturę społeczną, gdzie kobieta ma być powabna, delikatna i pełna seksapilu, a mężczyzna nieustraszonym, silnym wojownikiem. Tancerze zaprezentowali nam tradycyjne powitanie, które przez uderzenia w nogi i wystawianie języka, wydały nam się raczej przerażające niż zachęcające do odwiedzin ;). Większość z nich zdawała się przy tym naprawdę czerpać wiele radości z tego tańca, a ich entuzjazm był zaraźliwy. Ogromnie nam się spodobało. Przez cały wieczór po pokazie ta elektryzująca, rytmiczna muzyka grała nam w głowach. Postanowiliśmy zobaczyć ich jeszcze raz następnego wieczoru. Tak też zrobiliśmy. Okazało się, że w piątki występuje inna grupa. Pokaz był tak samo zachwycający. Tym razem na koniec jednak lider grupy zapowiedział, iż teraz wybrańcy z publiki będą mieli okazję nauczyć się podstawowych kroków. Od razu wyobraziliśmy sobie, jak komiczne to będzie, nie ma bowiem szans, by amator zdołał tak szybko poruszać biodrami i kolanami (dodatkowo zachowując przy tym niemal nieruchomą górną część ciała). Nikt prócz nich nie nadążyłby za rytmem. Już więc zaczynaliśmy brać odwet do toalety, gdy ręka jednego z tancerzy zacisnęła się na nadgarstku Mlong. ‘Nie, nie, ja nie umiem…’ – próbowała się wymigać, ale nic to nie dało oczywiście. Z mikrofonu cała publika usłyszała: ‘Gdy wojownik wybierze cię do tańca wskazując cię prawą ręką, nie możesz odmówić!’ Wszystkie oczy spotkały się z przerażonym wzrokiem Mlong, dla której już nie było odwrotu. Jako pierwsza więc musiała na scenie zaprezentować czego nauczył ją jej nauczyciel w super przyspieszonym kursie, czyli w trzech słowach. Gdy rozległa się muzyka, w bezlitośnie szybkim rytmie, a jakże, Mlong coś tam próbowała, coś tam się starała, ale jej instruktor tylko przekrzykiwał instrumenty: ‘Szybciej, szybciej! SZYBCIEEEEJJJJ!’. Clong, (podobnie jak reszta publiczności) miał wielki ubaw, a nawet zdradziecko nagrał film! Według Mlong miał on nigdy nie ujrzeć światła dziennego, ale jeszcze tego wieczoru w hostelu zwijaliśmy się ze śmiechu oglądając go kilkanaście razy. Co za wieczór…
Dowiedzieliśmy się, że w sobotnie ranki, na scenie ‘targu kulturalnego’ występuje czwartkowa grupa. Zdążyliśmy co prawda tylko na końcowe pokazy, ale zachwyceni byliśmy tak samo jak w dwa poprzednie dni.
Niesamowicie energiczni, pełni życia, entuzjazmu i radości są ci Rarotongańczycy. Co nie przeszkadza w tym, iż potrafią też znakomicie się relaksować, na odpoczynek zawsze musi być czas, a punktualność niewiele tu znaczy. Co za mądry i wywarzony styl życia…
Życie na tej wyspie wydawało nam się rajem: bardzo proste, zgodne z naturą, bogate w tradycję i pełne piękna. Plus oczywiście idealna pogoda przez okrągły rok, piękne góry i ciepły ocean.
Pewnego dnia uzmysłowiliśmy sobie jednak, jak wysoka jest cena za mieszkanie w raju.
Rejony te nawiedzane są huraganami, tsunami i innymi groźnymi zjawiskami, znacznie wzmożonymi przez ocieplanie się klimatu. Lekka zabudowa, skupiona blisko wybrzeża, nie sprzyja ochronie przed nimi. Dopiero co niedawno przeszło mordercze tsunami przez pobliskie Samoa i Tonga, które zgarnęło żniwo niemal 200 istnień ludzkich i dorobek życia niejednej i nie dwóch rodzin. Nie dziwne więc, że tego dnia, kiedy i Wyspy Cooka otrzymały wiadomość o trzęsieniu ziemi koło Vanuatu i ostrzeżenie o zbliżającym się tsunami, mieszkańcy wzięli je poważnie. My pływaliśmy właśnie przy plaży Muri na wschodzie wyspy, kiedy zauważyliśmy, że w ciągu dosłownie kilku minut plaża opustoszała. Wychodząc z wody zostaliśmy poinformowani przez jedną z miejscowych kobiet, iż nadano właśnie sygnał alarmowy o tsunami i że mamy się udać ‘do góry’, w głąb wyspy, byle wyżej. Zmroziło nas. Nie mieliśmy wtedy skuterka, zebraliśmy się więc szybko i zaczęliśmy iść ‘w głąb’. Nie mieliśmy jednak żadnego planu i prawdę mówiąc byliśmy mocno zdezorientowani. Miejscowi okazali się jednak bardzo troskliwi. Każdy mijający nas samochód zatrzymywał się i pytał czy wiemy, czy mamy dokąd pójść. Jedna z rodzin podwiozła nas do naszego hostelu, mimo że wóz buł już przepełniony. Od nich dowiedzieliśmy się też, że fala ma uderzyć za 3 godziny. Przynajmniej każdy będzie miał szansę uciec na wzgórza. Ale co z domem, zwierzętami i całą resztą?! Przerażająca myśl. Właściciele naszego hostelu zdecydowali, iż na razie poczekamy jeszcze, słuchając wiadomości, zanim zdecydujemy co robić. Na szczęście po około pół godzinie alarm został zniesiony. Później został jednak wznowiony i na koniec ostatecznie zniesiony. Chwile mrożące krew w żyłach. Co za szczęście nie do opisania, że nic się nie stało. Kamień spadł nam z serca i poczuliśmy ogromne wzruszenie patrząc w pełne ulgi oczy naszych gospodarzy. Oby nigdy nie musieli przechodzić przez nic podobnego. My, turyści, moglibyśmy spakować paszporty i parę rzeczy i pójść ‘w góry’, uratować się i odlecieć po jakimś czasie do domu. Tutejsi mieszkańcy zaś, czekaliby, może i w miarę bezpiecznie, aż przejdzie to najgorsze, tylko po to by zejść potem do swoich posiadłości i ocenić nieuniknione straty.
Na świecie chyba jednak nie ma raju… Jak myślicie?