Auckland
Lot z Singapuru do Auckland trwał 9,5 godziny. Znów byliśmy na południowej półkuli, znów w inne j strefie czasowej.
W Nowej Zelandii właśnie zaczynała się wiosna, pogoda była więc wspaniała: przyjemnie ciepła, ale nie gorąca, lekkie, świeże powietrze. Doceniliśmy je szczególnie po dwóch miesiącach w skwarze i wilgoci.
Na lotnisku przebukowaliśmy nasze bilety na Wyspy Cooka, co pozwoliło nam o siedem dni dłużej zostać w Nowej Zelandii, a na Rarotonga - doszliśmy do wniosku - że wystarczy nam tydzień. Spójrzmy prawdzie w oczy: na plaży i tak nie umiemy się wylegiwać, a wyspa nie jest w końcu taka duża ;).
Z lotniska pojechaliśmy autobusem do centrum Auckland, gdzie zatrzymaliśmy się w wielkim, wielopiętrowym hostelu YHA. W pokoju od razu z progu padliśmy na łóżka i odespaliśmy zmęczenie podróżą. Obudziliśmy się dopiero wieczorem i wybraliśmy się na spacer po mieście. Przeszliśmy wzdłuż jedną z głównych ulic: Quenn Street, pełną sklepów, banków, barów, klubów i teatrów. Doszliśmy do portu, gdzie zrobiliśmy zakupy na kolację i zawróciliśmy do hostelu.
Auckland mieliśmy zwiedzić dokładniej w drodze powrotnej, a póki co postanowiliśmy nazajutrz wyruszyć do Rotorua.
Geotermalne cuda: Rotorua
Południowy autokar Intercity zabrał nas do Rotorua, a podróż trwała 3 godziny. Kierowca objaśniał i wskazywał nam po drodze co ważniejsze atrakcje i co ładniejsze zakątki regionu Waikato. Krajobrazy były przepiękne: zieleń, łąki, wzgórza, pastwiska pełne owiec i bydła, malownicze domki i farmy, rzeki, stawy. Cudne! Takie sielankowe, idealnie skomponowane malowidła, jedne po drugich, aż do samej Rotorua. Dotarliśmy tutaj wczesnym popołudniem. Zostawiliśmy plecaki w hostelu i od razu poszliśmy na spacer po mieście, by wykorzystać ostatnie godziny światła dziennego. Poszliśmy do Parku Kuirau, który z daleka wygląda nieziemsko. Co kawałek wydobywają się z ziemi kłęby pary, zasnuwając kurtyną dymu drzewa i krzewy. W zagłębieniach bulgocze wrząca woda lub błoto, wydzielając przy tym specyficzny, silny zapach siarki. Całe miasto i okolice jest bardzo wyjątkowym miejscem, pełnym podziemnych aktywności termalnych. Mieszkańcy wykorzystują je w swych domach, które są naturalnie ocieplane wrzącą w ziemi wodą, a na parze grilluje się w ogródkach. Poza parkiem nie zobaczyliśmy wiele tego dnia, bo szybko zapadł zmrok. Następnego ranka wstaliśmy więc wcześnie i wyruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. W prawie dziesięć godzin zrobiliśmy duże kółko zaczynając od (znowu) parku Kuirau, przez miasto do jeziora i wzdłuż jego brzegu, kończąc przy Ogrodach Rządowych. Miasteczko jest bardzo ładne i zadbane. Ponad jedna trzecia mieszkańców to rdzenni Maorysi, dzięki czemu ich kultura widoczna jest na każdym kroku. Zwiedziliśmy kilka pięknie zdobionych (głównie rzeźbami i czerwono – czarno – białymi malowidłami, nieraz przerażającymi poprzez twarze z wytrzeszczonymi oczami i wystawionym językiem) maoryskich budynków, takich jak kościół, teatr czy marae – miejsce spotkań. Widzieliśmy też imponującą wojenną łódź (canoe) Waka, kilka niewielkich, prywatnych galerii z płaskorzeźbami i biżuterią z zielonego kamienia Pounamu oraz studia tradycyjnego polinezyjskiego tatuażu. Nad jeziorem obserwowaliśmy stada ptaków i kolejne, fascynujące zjawiska termalne. Ogrody Rządowe zachwyciły nas różnobarwnymi klombami kwiatów, zaprojektowanych w fantazyjne wzory.
Tego wieczoru w Wellington rozgrywany był mecz rugby między All Blacks – narodową drużyną Nowej Zelandii a Wallabies z Australii. Postanowiliśmy znaleźć najpopularniejszy w mieście bar sportowy i zobaczyć emocjonujące dopingowanie podczas oglądania meczu. Miejscowi skierowali nas do pubu Irlandzkiego. Jakże zawiedzeni byliśmy, gdy już przed drzwiami nie słyszeliśmy żadnych okrzyków, a w środku zastaliśmy… tylko pięcioosobową rodzinę – rodziców z trójką dzieci, spokojnie sączących swoje napoje przy stoliku, beznamiętnie wpatrzonych w ekran. W większości barów jakie mijaliśmy w drodze powrotnej sytuacja wyglądała podobnie: pustki. Australijczycy wygrali tego dnia.
Nazajutrz wybraliśmy się do pobliskiego parku Wai – O – Tapu, słynnego ze swojej aktywności geotermalnej. Na początek byliśmy świadkami wybuchu gejzeru Lady Knox, później przeszliśmy 3 – kilometrową trasę cudów termalnych, a na koniec zobaczyliśmy pola wrzącego błota. Przez cały czas padała mżawka, ale nie przeszkadzało nam to w ogóle, ponieważ widoki były spektakularne. Najbardziej spodobały nam się: Szampański Staw (gorące źródło z czerwono – pomarańczowym dnem nazwę zawdzięcza musowaniu, jakiemu towarzyszy wrzucenie do wody piasku), Diabelska Kąpiel (zbiornik z jaskrawo – zieloną wodą), Jezioro Ngakoro (krystaliczna, zielona głębia, otoczona gęstymi lasami) oraz Paleta Artysty (widok na wielobarwne złoża hydrogeologiczne). Okolica jest przepiękna, położona w lasach pachnących wilgotnym mchem i paprociami, a same zjawiska geotermalne po prostu niesamowite! To niesłychane, że tak intensywne, jaskrawe kolory występują w naturze. Coś pięknego. Czuliśmy się jak prawdziwi szczęściarze - móc to wszystko zobaczyć, to wielkie przeżycie. Do końca dnia nie mogliśmy ochłonąć z emocji.
Ostatniego, czwartego dnia w Rotorua, spakowaliśmy się, a manager hostelu podwiózł nas do wylotu autostrady, gdzie (w zaledwie parę minut) złapaliśmy stopa do Taupo.
Taupo
W Taupo zatrzymaliśmy się w hostelu Base. Był to niedrogi, a przy tym najlepszy hostel jaki kiedykolwiek widzieliśmy, pełen mniejszych i większych udogodnień, które doceni każdy turysta. Jak zwykle tylko zostawiliśmy plecaki i wyruszyliśmy na zwiedzanie, a dzień był piękny, ciepły i słoneczny. Najpierw poszliśmy na spacer po tzw. Księżycowych Kraterach: parku pełnym parujących szczelin w ziemi. Widoki są przepiękne, szczególnie z najwyższego w parku wzgórza. Lasy, łąki i wzniesienia dookoła są spokojną ramą dla pełnego dramatyzmu spektaklu, jaki toczy się w dolinie Księżycowych Kraterów. Dalej poszliśmy do punktu widokowego, skąd zobaczyliśmy wodospad Huka. Jego biało – turkusowe, spienione wody przyciągnęły nas jak magnes, zeszliśmy więc lekkim szlakiem na sam dół, by podziwiać go z bliska. Warto było. Woda rzeki Waikato jest przejrzysta, wodospad głośny, a wyłania się nad nim co chwilę niewielka tęcza. Następnie, z innego pobliskiego wzgórza obejrzeliśmy panoramę Taupo. Miasto leży nad największym jeziorem Nowej Zelandii (o tej samej nazwie co miasto), nad którego przeciwnym brzegiem wyrastały ośnieżone szczyty gór i wulkanów. Stąd pojechaliśmy do Tarasów Wairakei – Centrum Kultury Maoryskiej i miejsca kolejnych geotermalnych zjawisk. Przy samym wejściu zobaczyliśmy otwart dla zwiedzających dom maoryski wybudowany według dawnych tradycji, rzeźbione słupy i bramy, a dalej parująca rzeczka z krystaliczną, bardzo gorącą wodą z formacjami krzemionkowymi na dnie, wyglądającymi jak morski koral. Wyżej znajdowały się tarasy, zbudowane ręką ludzką, ale na kształt tych oryginalnych, które niegdyś się tu znajdowały. Zlewała się po nich woda bogata w krzemionkę, parując i oblepiając schody kolejnymi warstwami minerałów rok po roku. Bardzo ciekawy widok, znikający czasami za zasłoną pary. Reszta parku jest równie urocza, nad potokiem ustawione są czasem ławki, a wzdłuż drogi zrekonstruowana jest dawna wioska maoryska. Moglibyśmy spędzić tu zapewne dużo więcej czasu, ale park właśnie zamykano. Jako że nie było jeszcze ciemno, wybraliśmy się na spacer po przystani łodzi i wzdłuż brzegu jeziora, częściowo po alejkach, a częściowo po kamienno – pisakowych plażach. Do hostelu wróciliśmy całkiem padnięci.
Tego dnia udało nam się tyle zobaczyć w Taupo, że postanowiliśmy następnego dnia wyruszyć dalej.
Wellington
Ostatnim nowym miejscem jakie zobaczyliśmy na wyspie południowej była stolica Nowej Zelandii – Wellington. Podróż tutaj z Taupo trwała 7 godzin. Dotarliśmy wieczorem, kiedy nie kursowały już autobusy. Musieliśmy więc podreptać na piechotę i wspiąć się po kilkuset schodach łączących dwie ulice. Na koniec trochę pobłądziliśmy, zanim znaleźliśmy dom Lew – naszego gospodarza z Couch Surfingu. Wszystkie domy wyglądały tak samo, a numerów nie było. Nawet zapukaliśmy nie tam gdzie trzeba (ups!), ale w końcu się udało. Lew i jego partnerka byli bardzo mili, zafascynowali Clonga domowym warzeniem piwa (spróbowaliśmy ich wyrobu, istotnie - bardzo smaczny) i polecili nam co najbardziej opłaca się zwiedzić w Wellington. Gadaliśmy do późna w nocy.
Jak tylko zwlekliśmy się z łóżka następnego rana, wyruszyliśmy w stronę śródmieścia. Znowu tymi samymi schodami, tym razem w dół, za kilka przecznic byliśmy w centrum. Obeszliśmy je z mapą w dłoni, odszukując najciekawsze zabytki, takie jak stary i nowy parlament, biblioteki, katedry i pomniki. W porcie nie mogliśmy wyjść z podziwu nad dwiema rzeczami: tłumem aktywnych sportowo mieszkańców w każdym wieku (biegających, jeżdżących na rolkach, rowerach, pływających kajakami itd., itp.) oraz czystością turkusu wody. Na koniec odwiedziliśmy słynne muzeum Te Papa, z bardzo ciekawymi, interaktywnymi wystawami przedstawiającymi historię, sztukę i przyrodę Nowej Zelandii. Nie sposób wymienić tutaj choćby najciekawsze eksponaty, bo jest ich masa, a pół dnia to na pewno za mało na porządne obejrzenie wszystkiego. Wyszliśmy stąd zachwyceni i pod wielkim wrażeniem. Nie wolno ominąć tego muzeum jeśli jest się w Wellington, a zadowoleni będą nawet ci, którzy za muzeami nie przepadają. Te Papa urządzone jest z taką fantazją i rozmachem, że nie sposób się tutaj nudzić. Gorąco polecamy – każdemu.
Wieczorem zjedliśmy domowej roboty surowe, wegańskie sajgonki (pycha) i znów zagadaliśmy się do późna z Lew i Sarą. Była to bardzo krótka wizyta w bardzo ciekawym, ładnym mieście, ale mieliśmy jeszcze tyle planów…