Do Sajgonu zawitaliśmy późnym wieczorem. Tutaj jednak nie trzeba martwić się o znalezienie noclegu. Autobus wysadził nas na jednej z turystycznych ulic, gdzie w każdym budynku jest hotel, agencja turystyczna lub sklep z pamiątkami. Po sprawdzeniu cen w kilku miejscach zdecydowaliśmy się na pokój na siódmym piętrze wysokiego (acz wąskiego) hotelu, skąd mieliśmy widok na ruchliwe, głośne ulice, przemierzane przez tysiące skuterków z tysiącami klaksonów. Na naszej wysokości na szczęście hałas nie był aż tak bardzo dokuczliwy. Głównym środkiem lokomocji w miastach wietnamskich są obecnie małe motory i skutery. Mieści się na nich czasem cała cztero – osobowa rodzina, wraz z zakupami. Widzieliśmy najdziwniejsze rzeczy transportowane tym sposobem, nawet pralkę, która trzymała się kierowcy tylko na dwóch pasach przypiętych jak plecak i oparta z tyłu na siedzeniu. Mistrzostwo! Natomiast skrzyżowania najruchliwszych arterii miejskich Sajgonu to istny ul, gdzie wszystko zdaje się jechać w każdym możliwym kierunku, nawet po chodniku jeśli trzeba.
Zwiedzając miasto nieraz trzeba przejść przez ulicę, co czasem nie tylko graniczy z cudem, ale może okazać się podnoszącym adrenalinę akrobatycznym wyczynem i próbą refleksu.
Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do centrum, czyli do Dzielnicy 1, gdzie zobaczyliśmy zabytkowy budynek poczty z ciekawymi starymi mapami pod sklepieniem, katedrę Notre Dame w stylu neoromańskim, imponujące ornamenty ratusza i gmach podupadłej opery.
Śródmieście Sajgonu jest bardzo zadbane, ulice są czyste, obsadzone klombami kwiatów i wyposażone w ławki. Nie brakuje też oczywiście pomników i popiersi wujka Ho tu i ówdzie.
Następnym naszym przystankiem, już poza Dzielnicą 1, była pagoda Jadeitowego Cesarza z mnóstwem pięknie rzeźbionych statuetek. Przed bramą wejściową sprzedawane były nie tylko jak zwykle kwiaty, ale i rybki akwariowe i żółwie na ‘ofiarę’ (bezkrwawą oczywiście). W środku tłumy ludzi i bardzo intensywny dym z kadzideł. Zaskoczyły nas tony śmieci walające się pod nogami, bo większość świątyni w innych krajach lśniła czystością. Przed głównym budynkiem wybudowano dwa zbiorniki wodne, do których wypuszczano ofiarne ryby i żółwie. Te ostatnie miały nieraz wypisane modlitwy na skorupach.
Po wyjściu ze pagody zjedliśmy parę surowych sajgonek (pycha) i poszliśmy na dalszy spacer po mieście, tym razem wzdłuż rzeki, co doprowadziło nas do jednej z biedniejszych dzielnic. Domy są tu dużo mniejsze, ulice brudniejsze, a sklepiki słabiej wyposażone. Kluczyliśmy parę godzin labiryntem uliczek, obserwując tutejsze życie: kobiety wieszające pranie w oknach, dzieci grające w piłkę na miniaturowych, betonowych podwórkach i staruszki obserwujące najbliższą okolicę z krzesła na balkonie. Było to bardzo fascynujące popołudnie.
Na koniec zwiedziliśmy Muzeum Historii Wietnamu. Ma ono bardzo ciekawe i cenne eksponaty (stare rzeźby, broń, ceramikę, ubiory, a nawet niedawno odkrytą mumię nieznanej kobiety), poukładane i opisane po angielsku według epok, dzięki czemu dowiedzieliśmy się wiele ciekawych rzeczy o losach tego kraju.
Wieczorem poszliśmy jeszcze na bazar Ben Thanh, bardziej z ciekawości niż na zakupy. Ulokowane jest częściowo pod zadaszeniem, a częściowo wzdłuż okalających budynek ulic. Stragany w labiryncie bardzo wąskich alejek oferują głównie tanie pamiątki, ubrania, itp. Nic naprawdę oryginalnego.
Życie nocne w turystycznej dzielnicy miasta Ho Chi Minha jest bardzo intensywne. Kluby i bary otwarte są do późna, a naganiacze stoją na każdym kroku oferując najróżniejsze produkty i usługi, łącznie z narkotykami.
Nam natomiast śpieszno było do spania, bo następnego dnia bardzo wczesnym rankiem mieliśmy wyjechać w region Delty Mekongu.