Da Lat jest kurortem w południowej części kraju, w Regionie Płaskowyżu Centralnego, położonym na wysokości 1500 m. n.p.m. Takie wietnamskie Zakopane (szczególnie dla Południa kraju). Miasto jak miasto, ale to co cudowne w Da Lat, to jego urocze górzyste okolice i chłód. Nie ma tu upałów a i wilgoć aż tak nie doskwiera. W sezonie deszczowym na pogodę zawsze można liczyć: jest przyjemnie, a pada każdego dnia tylko po południu. Niezawodnie. Także wypady poza miasto można sobie łatwo zaplanować rano i do południa i ma się gwarancję dobrej aury. A jest gdzie sobie powędrować. Da Lat otaczają góry porośnięte lasem iglastym, pięknie pachnącym wilgotnym mchem i sosnami, przechodzącym gdzie niegdzie w mieszany, przypominający dżunglę. W dolinach dookoła ulokowały się wioski różnych mniejszości etnicznych, takich jak Lat, żyjących według swych starych tradycji. Większość mieszkańców miasta i wiosek para się uprawą kawy, warzyw, kwiatów lub herbaty. Pozyskuje się tu także kawę luwak (kopi luwak), wytwarzaną z ziaren wydobytych z odchodów zwierzątka zwanego luwak (łaszowate), wartą nawet tysiąc Euro za kilogram (najdroższa kawa świata)!. Nie spróbowaliśmy, z różnych powodów ;).
Okolice Da Lat tak nam się spodobały, że zamiast dwóch dni, zostaliśmy tu ponad tydzień. Zwiedziliśmy pieszo miasto, choć przyznamy szczerze, że pełne jest ono bardzo kiczowatych atrakcji, takich jak tzw. ‘Zwariowany Dom’ – betonowe monstrum mające przypominać domek na drzewie, letnia rezydencja ostatniego cesarza Wietnamu , reklamowana jako ‘pałac’ Bao Daia, a będąca w rzeczywistości willą w złym guście, czy też rowerki wodne w kształcie wielkich łabędzi na jeziorze Xuan Huong, na którego środku stoi też duże serce ozdobione sztucznymi kwiatami. Dodatkowo wszędzie kręci się pełno przebierańców namawiających do zrobienia sobie z nimi zdjęcia: cowboyów, supermanów, niedźwiedzi itp. Da Lat jest popularnym miejscem na miesiąc miodowy wśród Wietnamczyków. To zapewne dla nich wybudowano liczne bramy, mostki i ławeczki ozdobione kwiatami i kolorowo pomalowane. Poza tym kiczem są tu także inne ciekawe miejsca. Na wielkim targu w centrum miasta można kupić dosłownie wszystko, od świeżych owoców z pobliskich farm, po węże w butelkach i ciuchy – te same, które widzi się coraz częściej na polskich bazarach. Liczne cukiernie sprzedają smakołyki w tak szerokiej ofercie, że może w głowie zawrócić. Są przepyszne i nie nadmiernie słodkie, uwaga tylko na krem z zubczykowca (cebulowy durian). Z ulicznych straganów sprzedawane są też pyszne zupy, tj. nasz ulubiony rosół z makaronem i pierożkami oraz bagietki, grillowane na życzenie. Warte odwiedzenia są też galerie obrazów wyszywanych, można nawet czasem zaglądnąć do warsztatu i przypatrzeć się jak zręcznie są wyszywane te misterne, pełne detali istne dzieła sztuki.
Domy w Da Lat, podobnie jak w większości wietnamskich miast, są bardzo wąskie od strony fasady i bardzo głębokie, z reguły 5 x 20 metrów. Często pomalowane na jaskrawe kolory są barwnym tłem dla bardzo ruchliwych, pełnych życia, dość chaotycznych ulic.
Tutejsi studenci są bardzo aktywni. Organizują wiele imprez, a ich styl uważany jest w Wietnamie za awangardowy. Przez Couch Surfing poznaliśmy Trang, z którą spędziliśmy kilka wieczorów. Pracuje ona i studiuje na uniwersytecie, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć kampus i zapoznać się nieco z życiem wietnamskiego żaka. Sale wykładowe i wyposażenie uczelni przypomina trochę nasze czasy komunistyczne, a przed bramą główną stoi wysoki, betonowy pomnik z czerwoną gwiazdą na wierzchołku.
To co najbardziej nam się jednak podobało w Da Lat, to spacery po górach i dolinach. Widoki na plantacje kawy i tarasy uprawne na zboczach wzniesień są przepiękne z wysokości. Po wyjściu z lasu można zawsze zaglądnąć do którejś ze wsi. W jednej z nich, jakieś 10 km od Da Lat odkryliśmy piękny, duży kompleks świątynny (buddyjski). Po środku stała wysoka, kilkupiętrowa pagoda. Na każdym z poziomów ustawiono inny posąg Buddy, a ściany wyłożono porozbijanymi kubkami i filiżankami, poukładanymi w fantazyjne wzory. Zużyto nawet te kawałki z napisami ‘Made in China’ czy ‘Merry Christmas’ („Wesołych Świąt Bożego Narodzenia”).
W środku tygodnia wybraliśmy się na wycieczkę po okolicznych farmach. Zobaczyliśmy plantację kwiatów, kawy, wytwórnię makaronu ryżowego, jedwabiu, wina ryżowego (które nie wiadomo dlaczego nazywa się ‘winem’, bo ma w rzeczywistości ok. 70% alkoholu i aż pali na ustach) i Wodospad Słonia. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, tym bardziej że przewodnik naświetlił nam także obecną sytuację miejscowych rolników. Jest ona w porównaniu do innych regionów Wietnamu całkiem niezła. Uprawy kawy, kwiatów i warzyw przynoszą dużo większe zyski niż ryżu, a nakład pracy jest niższy (szczególnie w przypadku kawy). Rolnicy budują lepsze domy i wysyłają dzieci na studia. Nie dotyczy to niestety mniejszości etnicznych, które nadal żyją dużo ubożej.
Kiedy wreszcie udało nam się zebrać w dalszą drogę z Da Lat, pożegnaliśmy przemiłą rodzinę, w której hoteliku się zatrzymaliśmy i udaliśmy się autokarem do Sajgonu. Przy zjeździe z gór czuliśmy każdy stopień Celsjusza, który wzrastał na termometrze, razem z wilgotnością. Na nizinach temperatura wróciła do ‘normy’, czyli witaj skwarze i wilgoci! W Da Lat prawdziwie odpoczęliśmy od upałów, dzięki czemu baterie nam się naładowały i z nową energią byliśmy gotowi na zwiedzanie następnego punktu wyprawy: Ho Chi Minh City.