Podróż 5 kontynentów w 5 miesięcy - Wyspa Penang



2009-10-08

Penang, och Penang… Od razu ostrzegamy, że będziemy wychwalać w zasadzie… no cóż… wszystko! Penang stał się bowiem jednym z naszych ulubionych miejsc na ziemi.
Od czego więczacząć? Może najlepiej od początku.
Na miejsce przylecieliśmy maleńkim turbośmigłowym samolocikiem (ATR 72-500). Wylądowaliśmy na południu wyspy, więc od razu skierowaliśmy się na północ, do największego miasta nawyspie: Georgetown, gdzie byliśmy umówieni z naszym nowym gospodarzem z Couch Surfingu, Y. Dość długo nam zeszło zanim znaleźliśmy jego dom, także dotarliśmy tam dopiero po zmroku. Y., wraz z innym Couch Surferem, Mikiem z Kanady, czekał już na nas przed wejściem. Ponieważ tego wieczoru odbywało sięspotkanie wszystkich CS’owców (gospodarzy i gości) właśnie w Georgetown, zostawiliśmy tylko nasze plecaki w przedsionku i poszliśmy na przystanek autobusowy by dołączyć do całej reszty. Po krótkiej jeździe wysiedliśmy na dużym skrzyżowaniu ulic, gdzie po każdej stronie ustawione były tuziny małych straganów z najróżniejszymi potrawami na sprzedaż. Feeria zapachów zawróciła nam w głowie, nie wiedzieliśmy co zamówić, a wszystko wyglądało tak pysznie i  zachęcająco! Już przed przyjazdem tutaj słyszeliśmy, iż Penang to raj kulinarny, ale to prawdziwie nas zachwyciło (szczególnie Clonga, rzecz jasna). Razem z Mikiem zamówiliśmy chyba trochę za dużo różnych dań, na szczęście było wystarczająco osób przy naszym stole, które chętnie nam pomogły w pałaszowaniu,a dosłownie wszystko było niebem w gębie! Siedzieliśmy na niewielkim podwyższeniu przy ulicy, na świeżym powietrzu przy plastikowych stołach. Penang najlepsze klejnoty kulinarne serwuje z ulicy, z tzw. hawkers-ów, czyli czegoś wrodzaju straganów, takich mobilnych kuchni. Wszystko jest przygotowywane na twoich oczach i wedle życzenia, przy czym każdy stragan specjalizuje się w czym innym: ten w zupie z pierogami, tamten w szaszłykach z kurczaka w sosie orzechowym, a jeszcze inny w słodyczach i deserach. Choć trzeba dodać że składniki słodkie, ostre i słone, czy ciepłe i zimne są tu często mieszane, a największymi przysmakami są najbardziej osobliwe potrawy jakie można by sobie wyobrazić. I tak do popularnych (przynajmniej wśród miejscowych) rarytasów należą lody owocowe z tapioką, czerwoną fasolą, ziemniakami w kostkę i trawą morską (odpowiednio spreparowaną w postać czarnych, cienkich, gumiastych pasków). Innym lubianym deserem jest ciasto z papki ryżowej, niezwykle słodkie i kolorowe (jako barwnik służą płatki kwiatów), serwowane z sosem chili i suszonymi,skruszonymi krewetkami! Możecie sobie to wyobrazić? Clongowi ten pierwszy nawet smakował, natomiast ten drugi był dla nas obojga raczej mało zjadliwy… Osobno, samo ciasto ryżowe, przynajmniej w małych ilościach, jest dobre, ale te krewetki na wierzchu? To już sięgnęło poza nawet niezwykle tolerancyjne kubki smakowe Clonga. ;) Począwszy od tego dnia spróbowaliśmy w Penangu chyba najdziwniejszych rzeczy w naszym życiu, ale i dokonaliśmy wielu przesmacznych odkryć. Na przykład nikt chyba nie przyprawia tak idealnie pieczonego tofu, mm-mm-mm!
Ten wieczó rbardzo długo się przeciągnął. Poznaliśmy dużo ciekawych podróżników i gospodarzy. Jedną z nich była Chin, bardzo energetyczna nauczycielka fizyki około czterdziestki. Zaoferowała naszej czwórce podwóz do domu, ale po drodze namówiła nas jeszcze na wizytę w ogródku piwnym przy promenadzie nad morzem,także do domu Y. zawitaliśmy dopiero późno w nocy. Wtedy też po raz pierwszy tak naprawdę zobaczyliśmy nasze lokum, jako że przedtem nawet nie weszliśmy do środka. Okazał się dość nieprzyjemnym miejscem, nie żebyśmy mieli jakieś wysokie standardy, ale po tym jak szczury przegryzły się przez naszą torbę i zjadły nasze owoce, spory kawałek czapki Clonga i parę innych rzeczy, plus woda lejąca się przez całonocną ulewę (a tropikalne ulewy to nie przelewki wink)kaskadami po dwóch pseudo – ścianach do pomieszczenia Mika, no i parę jeszcze innych – nazwijmy to incydentach, cała nasza trójka postanowiła jak najszybciej znaleźć sobie jakieś inne miejsce noclegowe. Koniec końców spędziliśmy u Y. jeszcze jedną noc, nie chcąc go zranić ostentacyjną, grupową wyprowadzką. W końcu otworzył nam drzwi do swojego domu, a to zapewne nie jego wina, iż mieszka w tak skromnych warunkach… Był też naprawdę miłą osobą, trochę ekscentryczną, no i niezwykle gościnną. Pracuje w centrum kultury chińskiej przy jednej z chińskich świątyń (ponad połowa mieszkańców Penang ma chińskie korzenie), dzięki czemu mieliśmy okazję zobaczyć chińską operę, a nawet poznać śpiewaków, jako że Y. zaprosił nas za kulisy; odwiedzić przytułek dla niepełnosprawnych, gdzie Mike dał mały koncert gry na gitarze a Clong zaprezentował swój (może pozostawimy bez epitetu wink) głos w kilku amerykańskich szlagierach pop i country, ku zresztą ogromnej uciesze wychowanków (nie brakłonawet bisów). Y. pokazał nam też najlepsze miejsce z indyjskim jedzeniem. Abyła to świątynia, która pełni misję przez… jedzenie, w imię zasady „przez żołądek do duszy”. Potrawy istotnie przepyszne, serwowane z bufetu i za dowolny datek. Mlong polubiła lasi, zimny napój owocowy na bazie jogurtu. Niebo wgębie, niezwykle orzeźwiające przy malezyjskim skwarze. We wspomnianej świątyni indyjskiej dołączyła do nas Chin, a wieczór zakończyliśmy z jej znajomymi w barze karaoke. Był to jeden najśmieszniejszych wieczorów w naszym życiu, niedość wspomnieć, że śpiewaliśmy chińskie i indyjskie karaoke big grin.       
Następnego ranka okazało się, iż Y. musi wyjechać na parę dni, co świetnie się  złożyło, bo w międzyczasie nas (razem z Mikiem) zaprosiła do siebie Chin. Z radością całą trójką przenieśliśmy się więc do jej rodziny w Batu Ferringi, wypoczynkowej miejscowości w Penangu, przy pięknej plaży i w pobliżu kilku bardzo ciekawych szlaków przez dżunglę. Łącząc to z zamiłowaniem Chin do oprowadzania przyjezdnych po jej ulubionych straganach z najlepszymi przysmakami na całejwyspie… no cóż, lepiej trafić nie mogliśmy!
Batu Ferringi leży bardzo blisko Georgetown i ma z nim dobre połączenie autobusowe. Dziękitemu zwiedziliśmy wiele zachwycających świątyni buddyjskich, hinduskich i muzułmańskich (meczetów). Penang łączy w sobie kilka kultur, które współgrają tutaj w unikalny sposób i szanują się nawzajem. Wciąż niewiele jest jeszcze mieszanych małżeństw, a rodzime języki tj. chiński, czy różne dialekty indyjskie, ciągle biorą pierwszeństwo nad malezyjskim, jednak współistnienie tak różnych kultur i tradycji na tak małym obszarze w tak harmonijny sposób jak w Penangu, z pewnością godne jest podziwu. Wiele jest tu miejsc, gdzie najednym skrzyżowaniu znajduje się kilka różnych świątyń, a każda traktowana jestz jednakowym respektem przez miejscowych, bez względu na wyznanie. Zdają się onibyć dumni ze swojego bardzo różnorodnego dziedzictwa (nie zapominajmy o wpływach kolonialnych), promują je i kultywują, szanując się nawzajem. A zwiedzania dzięki temu jest tutaj na dobre kilka dni! Najróżniejsze wpływy architektoniczne, żywe tradycje i wielobarwność tego miejsca, nie wspominającjuż o setkach chyba straganów z pysznościami na każdym kroku, pięknych plażach, parkach i przede wszystkim niezwykle przyjaznych i entuzjastycznych ludziach, składają się na jedyny w swoim rodzaju magnetyzm Penangu. Od najwcześniejszych chwil o brzasku, kiedy to mieszkańcy wylegają do parków by korzystać zorganizowanych na świeżym powietrzu gimnastyk; poprzez cały intensywny i ruchliwy dzień, przeplatany wizytami na targu i w świątyni, czasem tylko na szybką modlitwę i zapalenie kilku kadzidełek; aż do późnego wieczora, kiedy w porze kolacji mnóstwo osób oblega stragany z jedzeniem, spotykając się na plotki ze znajomymi, bądź spędzając czas z rodziną, a nawet do późnych godzin nocnych w barach karaoke – nie sposób nie tylko się nudzić w Penangu, ale i niesposób stąd wyjechać! My zostaliśmy ponad tydzień. Tylko. A żal nam było wyjeżdżać, och żal…
Ale póki tujeszcze byliśmy, Chin zabrała nas w weekend na całodniową wycieczkę po wyspie. Zobaczyliśmy malownicze krajobrazy: dżunglę, wodospady, plaże i wzgórza. Mieliśmy okazję zobaczyć jak robiony jest batik – tradycyjna, ręcznie woskowana i malowana tkanina malezyjska. Dostaliśmy w prezencie papaję prosto z drzewa, w ogrodzie owocowo – warzywnym znajomej Chin, która zaopatrza ją co tydzień w świeże, organiczne jarzyny (Chin daje jej określoną kwotę co parę miesięcy, a kiedy tasię kończy, ogrodniczka przypomina jej by „doładowała konto”.  Ważenie ani rozliczanie wcale się nie obywa, a wszystko polega na uczciwości). Zobaczyliśmy też kilka małych wiosek z tradycyjnymi, drewnianymi domami na palach, do których nigdy byśmy nie trafili bez Chin, a gdzie zabrała nas byśmy spróbowali rozmaitych lokalnych smakołyków, serwowanych tylko tu i nigdzie indziej. A ukoronowaniem dnia było zwiedzenie imponującej, ogromnej świątyni Kek Lok Si, największej świątyni buddyjskiej w Azji Pd. - Śr. Wieczorem mieliśmy jeszcze szczęście trafić na festiwal z okazji roku od wpisania Georgetown na  Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Widzieliśmy rozmaite,wspaniałe tańce tj. z wielkim niby - jojo, czy chińskiego smoka; pokazy kung –fu, chińską operę, malezyjski taniec ze słomianym koniem (coś na kształt lajkonika) i koncert na ogromnych bębnach. Na kolację poszliśmy z kilkoma nowo-zapoznanymi CS’owcami do indyjskiej restauracji, oczywiście wybranej przez Chin – znawczynię i smakoszkę penanskiej kuchni. I po raz kolejny przekonaliśmy się, że ślepo można zaufać jej podniebieniu, jako że jedzenie było pierwszorzędne.
Kolejnego dnia wyjechaliśmy kolejką szynową na wzgórze Penang, co samo w sobie było dość ciekawe. Droga na szczyt prowadzi przez dżunglę, spośród której raz za czas wystaje mały domek, tudzież wielka willa ni stąd ni zowąd. Im wyżej, tym wyraźniej dało się odczuć niewielki, bo niewielki, ale zawsze, spadek temperatury. Na szczycie podziwiać mogliśmy widok na cała wyspę otoczoną lazurowymi zatokami i miejscowości zatopione w ciemno zielonej gęstwinie lasu tropikalnego. Odwiedziliśmy także mały meczet, bardzo kolorową świątynię hinduską i ciekawą, pokolonialną rezydencję. Na dole czekała na nas Chin ze swoją znajomą ze szkoły, Ong, a razem przygotowały nam niespodziankę: cały bagażnik pełen był najrozmaitszych owoców, także wieczór spędziliśmy na werandzie konsumując kilogramy świeżych pyszności przy świetle księżyca i przy nieustającym akompaniamencie żab. Mmmmm…
Reszta dni w Penangu zleciała nam na dalszym tropieniu przysmaków, leżeniu na plaży i wędrowaniu po okolicy. Wybraliśmy się też na wyścig dragon boats (smoczych łodzi) i zawody w balansowaniu olbrzymich flag na brodzie, lecz niestety niewiele zobaczyliśmy z dystansu i w tłumie. Spotkaliśmy się też z Y. po jego powrocie.
Clong i Mike nauczyli się od Chin gotować kilka różnych potraw, tj. smażone owoce morza i warzywne curry. Nie mając czasu na przepisywanie przepisów, sfotografowali połowę jej rodzinnej książki kucharskiej.
Ostatniego wieczoru Chin zaprezentowała nam swoją kolekcję batików. Jest obowiązkiem nauczycielki w Malezji, by jednego dnia w tygodniu przyjść do szkoły w tradycyjnym malezyjskim stroju. A są one niektóre istnymi dziełami sztuki: pięknie, ręcznie malowane, misternie wyszywane i fantazyjnie uszyte, we wszystkich kolorach tęczy, skoordynowane z dodatkami. Zarówno domownicy, jak i goście mieli niezły ubaw z pokazu mody, urządzonego kosztem Mlong, tym bardziej komicznego, że Chin jest dużo niższa i drobniejsza, więc powiedzmy, że nie wszystko leżało „idealnie”.  
Zarówno nam, jaki Mikowi bardzo ciężko było opuścić Chin i Penang, a nasza wspaniała,niezrównana gospodyni ze łzami w oczach nam wyznała, iż spróbuje wybrać się do Krakowa i że czeka na nasze następne odwiedziny oraz abyśmy się nie ważyli jej nie odwiedzić, będąc kiedyś znowu w tej części świata. Naprawdę mamy nadzieję tu kiedyś wrócić i będziemy tęsknić za Chin, która przyjęła nas niczym rodzinę, jak i resztą serdecznych uśmiechów mieszkańców Penangu. No i oczywiście: tamtejszym jedzeniem (Clong osobiście przypilnował spoglądając zza ramienia, by to zdanie się tu znalazło).  
A póki co: komu wdrogę…

  • Batu Ferringi
  • Penang - chinski cmentarz
  • Festiwal w Georgetown
  • Penang- swiatynia
  • Penang- swiatynia
  • Penang- swiatynia
  • Penang- swiatynia
  • Penang- modlitwa w swiatyni
  • Penang- swiatynia
  • Penang- swiatynia
  • Penang- swiatynia
  • Penang- swiatynia
  • Penang- swiatynia
  • Georgetown
  • Penang- swiatynia
  • Penang- swiatynia
  • Penang- swiatynia
  • Georgetown
  • Penang
  • Penang- kosciol
  • Chinska opera
  • Chinska opera, kulisy
  • Chinska opera, kulisy
  • Chinska opera, kulisy
  • Penang - swiatynia
  • Chinska opera
  • Penang - swiatynia
  • Georgetown
  • Penang - meczet
  • Penang - meczet
  • Georgetown
  • Penang - meczet
  • Georgetown
  • Wzgorze Penang
  • Wzgorze Penang
  • Penang
  • Wzgorze Penang
  • Wzgorze Penang
  • Wzgorze Penang
  • Penang
  • Penang
  • Penang
  • Penang
  • Penang
  • Penang
  • Batu Ferringi
  • Batu Ferringi
  • Wyrob batiku
  • Wyrob batiku
  • Wyrob batiku
  • Penang  - sad
  • Penang  - sad
  • Penang  - sad
  • Penang  - sad
  • Penang  - sad
  • Penang
  • Penang - tradycyjny dom
  • Penang
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Kek Lok Si
  • Panorama Georgetown
  • Penang - bazar
  • Penang - bazar
  • Penang - chinski cmentarz
  • Penang - chinski cmentarz
  • Penang - chinski cmentarz