Z Singapuru pojechaliśmy autobusem do Johor Bahru w Malezji, po drugiej stronie cieśniny Johor, gdzie spotkaliśmy Chrisa i Elisę, naszych nowych gospodarzy z Couch Surfingu. Chris odebrał nas z dworca i pojechaliśmy do niego. Dostaliśmy pokój na drugim piętrze ich pięknego domu, w którym mieszka z żoną i matka. Mama Chrisa nie mówiła zbyt wiele po angielsku, ale od razu wzięła nas pod swoje skrzydła jak własne dzieci. Przynosiła nam zimne napoje i owoce, nieustannie pytała czy czegoś nam nie potrzeba. Cała rodzina pochodzi z Chin, choć od czterech pokoleń mieszka w Malezji. Mieliśmy zatem okazję zaznać niesamowitej chińskiej gościnności.
Jeszcze tego samego popołudnia pojechaliśmy razem na piękną plażę oddaloną jakąś godzinę jazdy samochodem. Ponieważ nie jest to turystyczna miejscowość, a Malezja jest krajem bądź co bądź dość konserwatywnym, nikt z plażowiczów nie nosił stroju kąpielowego. Nawet do wody wchodzili w podkoszulkach i spodniach.
Poobserwowaliśmy przez dłuższy czas małe małpki buszujące w śmieciach, dojadając resztki jedzenia pozostawionego po piknikach.
W drodze powrotnej Chris pokazał nam swoje rodzinne miasteczko, w którym się urodził i dorastał. Zobaczyliśmy jego szkołę, stary dom i wysłuchaliśmy ciekawych opowieści rodzinnych.
Wieczorem poszliśmy na kolację do chińskiego baru, gdzie mama Chrisa nauczyła nas jak i z czym jeść niektóre nieznane nam potrawy, dorzucając nam cały czas co smakowitsze kąski na nasze talerze. Po deser poszliśmy na nocny targ owoców (wiele z bazarów otwieranych jest dopiero wieczorem i działa do późna). Zanim cokolwiek kupiliśmy, sprzedawcy zafundowali nam wyśmienitą degustację, podczas której odkryliśmy przepyszne, egzotyczne owoce, których w życiu nawet na oczy nie widzieliśmy: rambutany, pitaje, duku, mangostany, longany i inne. Niebo w gębie! Także owoce bardziej nam znane, takie jak mango, mini - banany czy papaje smakują tutaj inaczej: są bardziej słodkie i soczyste. Wiele z nich jest też dużo większa iż te sprzedawane w Polsce. Nie smakowały nam tylko te o silnie niemiłym, cebulowym zapachu: dżakfrut (jackfruit) i zubczykowiec (durian), choć uznawane są tutaj za wielki przysmak, nam jakoś nie „podeszły”. Targi owocowe w Malezji to istny raj smakoszy, a różnorodność oferowanych roślin jest niesamowita.
Kupiliśmy zatem parę kilogramów różnych nowo odkrytych pyszności i w domu zrobiliśmy sobie prawdziwą ucztę. Mniam!
Następnego dnia Chris musiał pracować, ale Elisa zabrała nas do muzeum malarstwa (z bardzo ciekawymi pracami lokalnych artystów) i do meczetu Sułtana Abu Bakara (piękna, monumentalna, biało – niebieska budowla). Poszliśmy też na lody herbaciane (lody włoskie o smaku zielonej herbaty), pyszne i orzeźwiające.
Wieczorem, już z Chrisem, pojechaliśmy na kolację do nadbrzeżnego baru specjalizującego się w owocach morza i na spacer po nowej promenadzie. Przemiły wieczór, podczas którego nieźle się uśmialiśmy.
Te kilka dni spędzone z naszymi chińskimi gospodarzami były niezapomniane. Mama Chrisa dała Mlong nawet na pożegnanie bransoletkę z czarnych koralików, co za wzruszający gest... Bardzo smutno nam było, iż musieliśmy wyjechać.
Z Johor Bahru wylecieliśmy na wyspę Penang, korzystając z promocji nowo otwartych azjatyckich tanich linii lotniczych Firefly. Na lotnisku zostawiliśmy część naszego bagażu w skrytce, przede wszystkim ciepłe rzeczy, jako że na pewno nie będą nam potrzebne tu w tropikach. (Trzymajcie proszę kciuki, by tam na nas czekały, kiedy po nie wrócimy za około dwa miesiące…) Plecaki stały się prawie puste i takie leciutkie, że aż miło. A do Johor Bahru wrócimy w drodze powrotnej przed odlotem z Singapuru do Nowej Zelandii.