16 lipca dotarliśmy do Singapuru. Witaj Azjo!
Nocny lot Liniami Singapurskimi był bardzo przyjemny. Wysiedliśmy na ogromnym, ultranowoczesnym lotnisku (została nam nawet ponoć zmierzona temperatura sensorami, o których nawet nie wiedzieliśmy, co jest częścią środków zapobiegawczych przed H1N1); odebraliśmy bagaże, odnaleźliśmy budki telefoniczne i zaczęliśmy dzwonić w poszukiwaniu hostelu. Nie było tak łatwo znaleźć wolne miejsca bez rezerwacji, ale w końcu się udało. Z adresem w notesie udaliśmy się zatem na stację metra, która znajduje się na samym lotnisku, bardzo poręcznie, tak że nawet nie trzeba wychodzić z budynku. Zakup biletów i odnalezienie celu na mapie (Dzielnicy „Małe Indie”) okazało się bardzo proste. Singapur, jak się potem wiele razy jeszcze przekonamy, ma świetnie zorganizowaną, supernowoczesną, dobrze opisaną i oznaczoną w kilku językach infrastrukturę. Także jedziemy sobie w czystych, klimatyzowanych wagonach aż do naszej stacji. I tutaj, przy wysiadaniu uderza nas pierwsze silne wrażenie z Azji Południowo – Wschodniej: okropnie wilgotny upał. W ciągu kilku minut jesteśmy oblepieni i lepcy, a powietrze łapiemy niczym te ryby wyrzucone z wody na brzeg. A jest dopiero 9 rano…
Singapur leży niespełna 137 km od równika i taka sauna panuje tutaj przez okrągły rok, w dzień i w nocy (cień ani zmrok nie przynoszą ulgi), powiewy wiatru są też z reguły ciepłe, podobnie jak woda w morzu. Uciec można zatem tylko do klimatyzowanych pomieszczeń, ale przecież nie po to tu przyjechaliśmy by siedzieć w hostelu czy centrach handlowych (których zresztą jest tu pełno! To miasto to istny raj zakupoholików ;)).
Zaciskamy zatem zęby i maszerujemy do hostelu. Po drodze natykamy się na przygotowania do otwarcia indyjskiego „Festiwalu Jedzenia”. Miało ono nastąpić jeszcze tego popołudnia, więc po tym jak w oczach Clonga od razu zalśniły małe pałeczki do jedzenia, postanowiliśmy wrócić tutaj później.
Jak się okazuje, pokój będzie gotowy dopiero za parę godzin. Obieramy więc strategiczne miejsca przed wiatrakiem w poczekalni i ucinamy sobie drzemkę. Nie pamiętam o czym wtedy śniliśmy, ale jeśli w ogóle, to na pewno o śniegu, lodzie, lodówkach, Antarktydzie i takich tam… ;) Kiedy nasze łóżka wreszcie są gotowe, bierzemy prysznic i padamy na parę godzin.
Po południu, niczym nowonarodzeni i bardzo podekscytowani wychodzimy na miasto. Pierwszy przystanek, a jakże: „Festiwal Jedzenia”. Wykupiliśmy bilet wstępu na dwa dni. Impreza odbywała się w wielkim namiocie ze sceną, na której występowały różne indyjskie zespoły muzyczne i taneczne. Dookoła zaś rozstawiono stragany z najróżniejszymi specjałami, których pochłonęliśmy niemało. A ostre były… że ho, ho!
Z pełnymi żołądkami udaliśmy się do centrum. Spędziliśmy tam dobrych parę godzin spacerując w cieniu drapaczy chmur, po olbrzymim porcie i jednym z bazarów. Singapur jest bardzo czysty, zorganizowany i przemyślany w każdym wydawałoby się calu. Ma się nawet czasem wrażenie, iż absolutnie wszystko podlega tu kontroli i regulacji, nawet ludzkie zachowania. Pełno jest znaków z najróżniejszymi nakazami i zakazami, tj.: „zabrania się mycia rąk na ulicy”, „zabrania się sprzedaży gum do żucia”, „zabrania się wnoszenia (do metra, hoteli, sklepów itp.) zybuczkowców”. (inaczej „durian”: owoc o bardzo przykrym, cebulowym zapachu; no ten zakaz jest akurat na miejscu ;)), „zabrania się siadania na schodach” itd… itd…
Ludzie na ulicach są bardzo elegancko ubrani, mężczyźni najczęściej w garnitury, kobiety w piękne sukienki, które w Europie uznane by zostały prawdopodobnie za wyjściowe. Wiele osób nosi też bardziej tradycyjne ubiory, widzi się więc też wiele sari, chust, batiku itp., w zależności od przynależności do poszczególnej grupy etnicznej, z których najliczniejsze to Chińczycy, Malezyjczycy i Hindusi. Wbrew temu, czego można by się spodziewać po takim prężnym, światowym centrum biznesowym, wszyscy ci eleganccy ludzie nie wydają się nigdzie spieszyć ani gnać, nikt się nie przepycha, wszyscy cierpliwie czekają jeśli trzeba i ogólnie panuje spokój i ład, nawet w tłumie i godzinach szczytu.
Singapurskie ulice są bezsprzecznie intrygujące i kolorowe, a w ich obserwacji można się zatopić na długo.
W nas jednak w końcu odzywa się głód i zmęczenie, więc późnym wieczorem wracamy do hostelu, nie omieszkując oczywiście zahaczyć o „Festiwal Jedzenia”.
Następnego dnia spacerując po „Małych Indiach” znaleźliśmy się na przystanku piętrowych autobusów wycieczkowych i po obejrzeniu ich trasy postanowiliśmy skorzystać. Okazało się to być dobrym pomysłem, ponieważ za niewygórowaną cenę zobaczyliśmy całe miasto i jego okolice. Mogliśmy wsiadać i wysiadać kiedy tylko jakieś miejsce nas zaintrygowało, a przewodnicy byli bardzo rzeczowi i pełni poczucia humoru. Zwiedziliśmy między innymi Chinatown, Kampong Glam (dzielnicę muzułmańską), nieznaną nam część Małych Indii, zielone okolice ogrodu botanicznego, ulicę Orchard („5 Aleja Singapuru”) i wyspę Sentosa.
Na wyspę tę wróciliśmy jeszcze na większość następnego dnia, by popływać w morzu, poleżeć na plaży, pospacerować wzdłuż wybrzeża, liczyć niezliczone statki na horyzoncie i obejrzeć piękny zachód słońca. Sentosa jest popularnym miejscem wypoczynku Singapurczyków i jak się też okazuje, nowożeńców. Obserwowaliśmy pięć różnych par pozujących do zdjęć na plaży. Panny młode biegały z różowymi balonikami i kładły się na piasku obsypanym płatkami róż, a panowie młodzi przyklękali z bukietem w dłoni u rąbka ich sukni. Bardzo ciekawy spektakl.
W sumie w Singapurze spędziliśmy 4 dni. Były to bardzo interesujące (choć skwarne) dni i cieszymy się, iż będziemy mogli wrócić tu za 2 miesiące.