Z Hartenbos przy Mosel Bay pojechaliśmy prosto do Kapsztadu, bardzo ciekawi tego - jak opisuje wiele przewodników - jednego z najpiękniejszych miast świata. Dotarliśmy tam około południa. Po krótkim spacerze po jednej z mniej ciekawych dzielnic pełnych biurowców, Claremount, spotkaliśmy się z nasza nowa gospodynią z Couch Surfing, Manyą. Zabrała nas do siebie, bardzo ładnego domku na wybrzeżu, gdzie tylko zabraliśmy jej psa i poszliśmy na spacer na plażę. Sama plaża była ogromna, ciągnąca się w nieskończoność, usiana muszlami i ogromnymi resztkami wyrzuconych na brzeg glonów, wydających dość specyficzny, 'rybny' zapach. Woda Oceanu Atlantyckiego była wręcz lodowata - i taka tez pozostaje ponoć przez cały rok. Nie przeszkadzało to wytrwałym surferom, będącym nieodłącznym elementem krajobrazu brzegów RPA. Obejrzeliśmy cudny zachód słońca z Kapsztadem i Górą Stołową w tle, poczym po zmierzchu wróciliśmy do Manyi na pyszna kolacje składającąsię z różnych nieznanych nam dotąd pieczonych warzyw.
Następnego dnia, z powodu ograniczonego czasu, postanowiliśmy zwiedzić Kapsztad w bardzo turystyczny sposób: czerwonym dwupiętrowym autobusem. Dzięki temu przez jeden dzień zdążyliśmy zobaczyć większość atrakcji turystycznychtego miasta, które faktycznie okazało się bardzo pięknym miejscem na ziemi, z bardzo burzliwą i częściowo smutną historią w tle. Szczególnie urzekające sądomki na stromych wzgórzach nad złoto – błękitnymi plażami, Dystrykt Malajski z małymi kamieniczkami we wszystkich kolorach tęczy, odnowiona promenada w starym porcie, czy też centrum z kolonialnymi budynkami. Nie omieszkaliśmy również wjechać kolejką linową na szczyt Góry Stołowej, skąd rozpościera się zapierający dech w piersiach widok na ocean oraz ‘Dwunastu Apostołów’ – sąsiadujące góry (których wcale zresztą nie jest 12).
Kolejnego dnia wypożyczyliśmy znów samochód na parę godzin, by dotrzeć do Przylądka Dobrej Nadziei. Po drodze zaglądnęliśmy do kolonii pingwinów. Afrykańskie pingwiny są malutkie i przesłodkie. Dziesiątki ich wyleguje się tam na słońcu, pływa lub spaceruje sobie po plaży, skałach i łąkach. Widzieliśmy przy okazji mrożącą krew w żyłach próbę złapania sobie pingwina na obiad przez fokę, na szczęście nic się w końcu nie stało na naszych oczach, maluchy zdążyły uciec, a foka po kilku nieudanych podejściach odpłynęła.
Do Przylądka prowadzi bardzo malownicza droga po klifach nad oceanem. Na każdym miejscu postojowym rozmieszczone są ostrzeżenia przed pawianami, które nauczone dokarmiania przez ludzi potrafią być bardzo natrętne i agresywne. Widzieliśmy ich dość dużo na poboczu, ale nami nie były akurat specjalnie zainteresowane. Podziwialismy poza tym piękną florę, niezwykle tutaj zróżnicowaną, kilku stref przyrodniczych skupionych na terenie tego urokliwego acz surowego rezerwatu. Warunki pogodowe były dość gwałtowne, ostry wiatr raz po raz zmieniający kierunek, przelotne deszcze, ciemne chmury i burza na horyzoncie. Niezwykle dramatyczny widok: pięknych krajobrazów, wzburzonego oceanu i surowych skał. Udało nam się suchą stopą wejść na Cape Point, południowo – wschodni kraniec Półwyspu Przylądkowego oraz powędrować po Przylądku Dobrej Nadziei, oba bardzo unikalne w swojej urodzie zakątki na ziemi. Przy latarni morskiej w pobliżu Cape Point znajduje się znany kierunkowskaz z podana w kilometrach odległością do rozmaitych odległych miejsc jak Pekin, Buenos Aires itd., często przekraczających 10 tys. km. Jest on bardzo oblegany przez turystów, którzy lubią wydrapywać swoje imię na słupie i ledwo udało nam się dopchać by pstryknąć szybką fotkę.
W drodze powrotnej do Kapsztadu wybraliśmy trasę przez okoliczne winnice, co dostarczyło nam kolejnych pięknych widoków i wrażeń.
Zwiedziliśmy też dokładniej kolorową (domy we wszystkich odcieniach teczy) dzielnicę malajską, w której tak naprawdę żyją w większości nie–Malezyjczycy, a inne grupy etniczne, przede wszystkim Indonezyjczycy.
Następnego dnia pożegnaliśmy się z Manyą, jej synami i Kapsztadem i wyruszyliśmy autokarem w 20 – godzinną podróż do stolicy Namibii, Windhoek.