Do jedenastej mamy oddać samochód. Pakowanie się i ceregiele przed długą podróżą sprawiły, że zjawiamy się chwilę przed upływem danego nam czasu. Autko nieco brudne, zwłaszcza od nadmorskiej piany w Rio Lagartos, ale za to bez ani jednej dodatkowej ryski, gato (lewarek) i koło zapasowe na miejscu. Krótkie oględziny przy zdawaniu auta i wynik pozytywny. By jednak nie było tak różowo, okazuje się, że mamy problem/nieproblem z mandatem za złe parkowanie. Wypożyczający nam auto nie chce usunąć blokady na karcie Elizy, póki go nie zapłacimy. Twierdzi, że będzie miał kłopoty przy przeglądzie rejestracyjnym, bo wtedy sprawdzają niezapłacone mandaty i jeśli takie są, auto przeglądu nie przechodzi. Inna sprawa, że gdybyśmy nie zadzwonili chwilę po otrzymaniu mandatu, gość by o nim nic nie wiedział. Po prawdzie wcale nie mieliśmy zamiaru go płacić, no ale w tej sytuacji nie mieliśmy innego wyjścia. Zakładaliśmy też, że gość będzie chciał być może na całej operacji zarobić każąc uiścić opłatę za mandat u niego, on jednak skierował nas na komisariat. Na szczęście niedaleko stąd.
Drepczemy tam w okrutnym upale. Nie bez wysiłku znajdujemy budynek, bo numeracja na ulicy niezbyt czytelna. W środku wystudzona pani przy komputerze beznamiętnie wbija nr wykroczenia do rejestru i każe nam zapłacić 78 pesos, czyli… niespełna 20 zł. I to do podziału na troje. Daj Boże tylko tak niewysokich mandatów w życiu!
Wracamy do wypożyczalni i bez dodatkowych przeszkód finalizujemy oddanie auta. Konto odblokowane, wypożyczator zadowolony, my zadowoleni, nawet psy się uśmiechają.
Ponieważ odlot był dopiero o szesnastej, a do lotniska ledwie dwadzieścia minut drogi taksówką, mieliśmy do zagospodarowania wiele jeszcze godzin. Wymieniam parę euro, by mieć na śniadanie i kilka zbędnych i niezbędnych jeszcze wydatków. Śniadamy w sprawdzonej, znanej nam już knajpce. Dziś dodatkowo z ekstra atrakcją w postaci karaluchów. Było ich całkiem sporo i konstatujemy, że coś je musiało wypędzić z kryjówek, np. nie całkiem sprawnie przeprowadzona dezynsekcja. Obserwowaliśmy młodą załogę podczas prób dyskretnego radzenia sobie z problemem. By nie spłoszyć i tak niewielu przecież klientów w lokalu, pracowali jak gdyby nigdy nic, od czasu do czasu tylko przydeptując tego i owego intruza. My zjedliśmy niezrażeni, no może odrobinę, nasze porcje i ruszyliśmy w miasto.
Zakupy na siłę nie bardzo wyszły, bo tego, co chciałem kupić, znaleźć mnie się nie udało. A chciałem jeszcze drewniane figurki przykucającego meksykanina skrytego pod wielkim sombrero (kiczowato, ale nie wiem czemu chciałem to mieć, a z zachciankami nie będę racjonalnie dyskutował:) oraz małe buteleczki mezcalu z larwami w środku. Nie udało mi się kupić wcześniej, gdy była prawie możliwość, a teraz nigdzie nie mogłem napotkać. No trudno.
Za to zafundowałem sobie czyszczenie butów na ulicy. Po pierwsze primo dlatego, że były one autentycznie brudne, aż wstyd, a po drugie primo dlatego, że miałem jedyną i niepowtarzalną okazję, by tego spróbować. Sądziłem, że to będzie krótka akcja, tymczasem siedziałem na fotelu z dobre dwadzieścia minut. Starszy jegomość wykonywał swą robotę z autentycznym zaangażowaniem i niesamowitą pieczołowitością. Wielokrotnie wcierał różne smarowidła (palcami!) i glansował na wysoki połysk. Naprawdę solidna robota! 20 pesos (5 zł) plus 10 napiwku w geście uznania oraz moje ulubione ‘buen trabajo’ na pożegnanie.
Docieramy do lotniska. Standardowa odprawa i nadanie bagażu. Czekamy z Japończykami w małej poczekalni. Lecimy samolotem lokalnych linii MexicanaClick. Lot bardzo przyzwoity, dwugodzinny. Na pokładzie dostajemy orzeszki i napoje. W Meksyku stolicy przesiadamy się do samolotu Iberii. Dziesięć godzin lotu przed nami, choć w drugą stronę było dwanaście, to ciekawe – z wiatrem, na tej wysokości? Lot niezwykle przyjemny i spokojny, fantastycznie płynny start i lądowanie, doświadczona załoga na pokładzie (nie sądziłem, że w tym wieku, w jakim te stewardessy były, jeszcze się lata, ale to ok, bo doświadczenia są bezcenne, a tych im z pewnością nie brakowało). Wieziemy ze sobą cztery wielkie chałwy znalezione i bezceremonialnie przez nas przywłaszczone na lotnisku w Meksyku. Były drogie i pewnie dobre. Niestety nie mieliśmy okazji ich spróbować, bowiem równie bezceremonialnie zostały nam w Madrycie odebrane. Nie było na żadne tłumaczenia i okazywanie paragonu z lotniska w Meksyku. Podejrzana konsystencja, a na dodatek towar z Meksyku i rzecz zostaje zarekwirowana bez żadnego ale. No trudno, chociaż żal. Na szczęście znalezione, a nie kupione. Choć z drugiej strony może dobrze się stało. A jeśli głęboko w środku schowane były np. narkotyki i ktoś by się o nie upomniał w Hiszpanii? Wszystko przecież jest możliwe. Także to, że postąpiliśmy nieco nieroztropnie ;-/ Tak, w środku na pewno były narkotyki. Albo materiały wybuchowe.
Jeszcze godzina lotu do Barcelony i nocujemy u Marty i Sebastiana. Opowieści, zdjęcia, piwko. Zasnąć niełatwo, bo jet lag od razu daje się we znaki i nawet piwiarko nie bardzo pomogło.