Przez strefy czasowe i podróż jeden dzień nam zaginął w drodze powrotnej, tzn. w kalendarzu był, ale bieg zdarzeń go jakoś wyrzucił, hmmm.
Przed odlotem do ojczyzny jesteśmy nieco sponiewierani. Za to dobrze na samopoczucie robi mi fakt, że zaginął mój bagaż. Prawdopodobnie w Madrycie. Czemu dobrze? A temu, że zaginiona walicha ważyła 20 kilo, a w Rajanie można nadać tylko 15 kilo, a za dodatkowe kilosy trzeba słono płacić (aktualnie 15 € za kilogram; pewna młoda pani, która nadawała bagaż przed nami musiała dopłacić 90 € ekstra, uch! Tyle, co za bilet w te i z powrotem). Zatem ja musiałbym się mocno przepakowywać i upychać do podręcznego (też zresztą ograniczonego do 10 kilo). Byłoby bardzo trudno. A tak sprawę miałem z głowy. Wprawdzie walizka się odnalazła, gdy byliśmy jeszcze w Barcelonie, ale z wielką pomocą Marty pilotującej całą sprawę (buen trabajo Amigo) udaliśmy, że my już do Polski wyjechani i że nie ma innego wyjścia, jak dostarczyć bagaż pod mój domowy adres. I już. Super! Zabawnie tak wracać z dalekiej i długiej podróży z małym plecakiem na plecach. Zabawniej jeszcze, że miła pani przy odprawie na lotnisku w Gironie nie dowierza, że z takim tylko bagażem do Polski lecę i każe mi go przynajmniej do zważenia na taśmie położyć. Ale dopuszczalnych 10 kilosów nie przekroczyłem. Gracko! :)
Lot absolutnie najgorszy z dotychczasowych. Z prostego powodu – bo Ryanair. Tłoczno, ciasno, bez miejsca na bagaż (plecak musiałem upchać pod fotel) i bez poczęstunków na pokładzie. No, w końcu to tanie linie. Za to z możliwością kupienia na pokładzie pizzy i zdrapek mogących uczynić milionerem. Jak zasiadłem w fotelu na początku lotu, tak w niezmienionej pozycji, z racji ciasnoty, musiałem wytrwać do końca. 2,5 godziny udręki. A w finale przerażające, trudne lądowanie w gęsto padającym śniegu. Śnieg! Optyka mi się nieco zmieniła i w tej sytuacji to śnieg był dla mnie egzotycznym widokiem…
PS
Bagaż doszedł, a jakże! Dobę po moim powrocie, czyli dość sprawnie. Walicha kompletnie zmaltretowana, ale nie rozsypała się na szczęście. Następnym razem wezmę dużo bardziej pancerną. Miły kurier dotargał mi ją pod same drzwi. Świeżo nabytym meksykańskim zwyczajem wysupłałem napiwek…
Wiele przebytych do i w Meksyku kilometrów. W tym półtorej tysiąca za kółkiem. Siedem lotów samolotami. Ponad trzy tysiące zdjęć (własnych,zdjęć dziewczyn nie liczę). Czasem upały, czasem intensywne deszcze. Spalona słońcem, jałowa ziemia z jednej i intensywna, gęsta zieleń dżungli z drugiej strony. Biedota rdzennych mieszkańców wobec pysznego życia turystów w Cancunie. Kontrasty, kolory. Ludzie. Na swój sposób interesujący, mocno osadzeni w religii i tradycji, o ciekawym usposobieniu i zwyczajach. Niesamowite scenerie, piramidy, egzotyczna przyroda. Mnóstwo wrażeń i niezacieralnych obrazów w pamięci.
Meksyk – fascynujący kraj, który świetnie się przemierza i poznawanie którego sprawia olbrzymią frajdę. Zobaczyć go i posmakować – zdecydowanie warto, zamieszkać w nim – bardzo niekoniecznie. Zawdzięczam mu jeszcze jedną ważną rzecz. Kompletnie zmieniłem swe podejście do podróżowania. Dotychczas uważałem, że Polska mi w zupełności wystarczy, a w Europie wszędzie czułem się jak u siebie. Stwierdzenie ‘lubię podróżować’ kojarzyłem z bufonadą, wpisem w CV bądź popularną kwestią z wyborów miss wszelkiej maści. Tymczasem sam, zupełnie dla mnie nieoczekiwanie, przesiąkłem ciekawością świata. I to przez wyprawę, o której wcale nie marzyłem od lat i nie wyczekiwałem niecierpliwie, a na którą puściłem się, bo zakręt w życiu i podły nastrój. By jakoś tam odreagować. Teraz już z pełnym przekonaniem mogę sam o sobie powiedzieć: ‘lubię podróżować’. I przynajmniej raz w roku zamierzam odbyć jedną wielką podróż. Nawet hiszpańskiego się zacząłem uczyć :) Wielką, tzn. daleką i po to, by dotknąć innej kultury. Potrzebuję tego. Dzięki Meksyku!!!
[dla ciekawych kosztów „ekspedycji” podaję: ok. 3500 zł za przeloty i ok. 1600 dolarów wydanych na miejscu, czyli w moim przypadku ok. 8500 zł za całość; gdybyśmy lecieli miesiąc później to po wariackich wtedy cenach waluty kosztowałoby mnie to o dobre dwa tysiące zł więcej! Przy czym podkreślam – nie byliśmy tam tydzień czy dwa, a prawie miesiąc i nie odmawialiśmy sobie właściwie niczego, choć też nie szarżowaliśmy z np. hotelami; i zważyć trzeba, że koszta zawierają też takie ekstrasy, jak pływanie z delfinami, wypożyczenie samochodu itd.]