Kolonialne śniadanie w hotelu, czyli tosty, masło, dżem, sok i kawa. Pakujemy bagaże do auta, a sami ruszamy poszwendać się nieco po mieście i nad morzem. Robi się nieznośnie gorąco. Trzeba przemykać zacienionymi stronami uliczek, by nie zesmażyć się na skwarek.
Miasto niezbyt urocze, o wiele ciekawiej wyglądało nocą. Nudny, betonowy brzeg morza bez plaży, katedra jak katedra, jedynie kamienice uroczo pomalowane ładnymi, pastelowymi kolorami. Taki malowniczy plener wykorzystujemy oczywiście do robienia zdjątek. Świetna zabawa, choć czasem pot autentycznie leje się po plecach. Trzeba ochłodzić się kawą frappe w ryneczku. Potem Marta dokonuje poważnego zakupu – trampki za 140 pesos (35 zł). No no…
Wracamy do Meridy. Droga spokojna aż do nudności (cokolwiek miało by to znaczyć). Przed Meridą znak informujący, że do miasta trzy kilometry, choć zupełnie oczekiwanie(!) okazało się, że tych kilometrów było jeszcze z piętnaście. Taaa. Już miałem odetchnąć, że podróż autem po Meksyku bez przygód niedobrych przebiegła (mandaty pomijam, bo one po prawdzie tylko smaczku naszemu podróżowaniu autem dodały), gdy nagle na ciasny pas między mnie a autobus wepchała się bezpardonowo kolektywka. Niemal ślizgnęliśmy się lusterkami po blachach. Uskoczyłem w lewo i na szczęście nic się nie stało. A powiadali starożytni Rosjanie, by dnia przed zachodem słońca nie chwalić i chyba mieli rację…
Do wypożyczalni dojechać nie mogliśmy, bo droga wyłączona z ruchu. Jest niedziela. Wzmożony ruch pieszych w rynku i jego okolicach sprawił, że zamknięto kilka ulic. Zresztą wypożyczalnia i tak nie była czynna, więc nie było jak autka oddać. Za to zaletą niedzieli okazało się nieobowiązywanie tego dnia zakazu parkowania przy żółtych krawężnikach. Ok. Zostawiamy auto na parkingu hotelowym, by oddać je nazajutrz rano. Na parking podjechaliśmy z mrukliwym boyem hotelowym Julio. Dostał 10 $ za fatygę i humor mu się od razu polepszył. A popadł w mrukliwość, bo wcześniej, gdy załatwialiśmy pokój w hotelu, chciał nam zanieść walizki, a my podziękowaliśmy mu za pomoc i chyba się obraził. Trudno.
Obiad w schludnej knajpinie i objazd po sklepach z pamiątkami. Na coś trzeba w końcu wydatek marne resztki kasy. Tandeta jak wszędzie dotąd. W jednym ze sklepów zszokowały nas ozdobne żuczki (100 $ za sztukę, 25 zł). Żywe. Ze skrzydełkami oklejonymi błyszczącymi łańcuszkami i innymi świecidełkami. Ot, taka ozdoba typu broszka. Jak k..wa można coś takiego robić zwierzakom i jeszcze to legalnie sprzedawać?! Niepojęty Meksyk.
W rynku niedzielny wieczór pod znakiem zabawy. Muzyka na żywo, tańce, przenośne stoiska z przekąskami i pamiątkami, tłok, harmider, bazarowy klimat. Za resztkę pieniędzy kupuję kolorowy hamak. Udało się zbić cenę z 600 do 350 pesos. I dobrze, bo więcej nie miałem, a bardzo ten hamak chciałem mieć. I w ten sposób wypstrykałem się z kaski, a Elizka polewa ze mnie teraz, żem facet, którego na niewiele stać :)
Idziemy jeszcze na małe co nieco, bo wieczór całkiem wczesny. Drinki i michelada w dużych pucharach, kelner bardzo chcący być zabawnym, muzyka na żywo, obserwacja nocnego życia wokół i na koniec rachunek z doliczonym w kasie 15% napiwkiem. Noooo, tyle to jeszcze od nas nie zażądano. Ale oczywiście płacimy grzecznie.
Jest problem, tym razem nie do przejścia, z kupnem piwka do hotelu. W niedzielę wieczorem nikt go nie sprzedaje, nawet jeśli stoi na sklepowej półce. Mało tego – nikt nie ryzykuje sprzedaży na lewo. Nawet w restauracji nie można kupić. Tylko konsumpcja na miejscu. No trudno. Co zrobić. Ostatecznie PKB Meksyku nie wzrośnie na skutek naszych zakupów i niech żałują.
Aha! Dużo coś tu dzisiaj Polaków. Widać trafiliśmy na jakąś wycieczkę objazdową, co to Meridę miała w programie. Dostali zapewne czas wolny na samodzielne wędrówki po mieście, stąd od czasu do czasu spotykaliśmy ich w rynku. Strzępy ich rozmów, jakie usłyszałem tu i ówdzie, czyli Polak na wczasach: „Jakieś takie dziwaczne te pamiątki…”, „Ty, wiesz, ona mi powiedziała 200 pesos, a ja tam na rogu kupiłem za 80!”, „Mów co chcesz, ale mi najbardziej tutaj smakuje Corona…”
Aha! Mijane po drodze małe biura podróży zachęcały do jednodniowych wycieczek po Jukatanie. Wycieczka do np. Uxmalu (80 km stąd) to wydatek rzędu 480 pesos. Jak dobrze, że wypożyczyliśmy samochód do bujanie się po Jukatanie. Ewidentnie zaoszczędziliśmy! Nawet mimo mandatów:)