Przelot kilkumiejscowymi awionetkami do Kamanyab w okolicach którego żyją Himba był raczej spokojny, a także nie dostarczył zbyt wielu wrażeń widokowych. Widoczność powietrza nie była powalająca, a to z powodu dymów z pożarów buszu w Botswanie i Zimbabwe, które o tej porze roku dopełniają cyklu obiegu materii. Z Cessny widać było niekończącą się pustynię zdobioną ornamentem z wyschniętych koryt rzek, które znaczone były rosnącymi w nich drzewami, i prostymi jak od linijki drogami, które przecinają ten niegościnny krajobraz. Czasami widać wzgórza i pagórki porośnięte rzadką roślinnością. Myśl o konieczności przymusowego lądowania czaiła się gdzieś z tyłu głowy, ale pełen profesjonalizm pilotów, na co dzień instruktorów latania, dawał poczucie bezpieczeństwa. W miarę przelotu na północ, krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty i zarośnięty. Niewielkie wzgórza o stromych kamienistych zboczach tworzyły teren, w którym można by było spokojnie przelecieć nad głowami stada zebr i nie zauważyć żadnej. Z rzadka widać było jakąś siedzibę człowieka, zwykle widoczną z daleka dzięki błyszczącym dachom z blachy falistej, podstawowego budulca Afryki.
Lądowanie na niewielkim skrawku wykarczowanej, kamienistej przestrzeni porośniętej rzadką trawą przebiegło spokojnie, choć standard lotniska odbiegał od wymagań Unii Europejskiej. Na szczęście jej biurokracja jeszcze tutaj nie sięga.
Po godzinie nasz „himbus”, bo tak nazwałem mikrobus, którym podróżowaliśmy, wjeżdża na klepisko stanowiące centralny plac niewielkiej wioski Otjikandero. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystko co widzimy nie jest całkowicie naturalne i otoczenie ma charakter nieco turystyczny, ale po co psuć sobie wrażenie. Wita nas młody Himba w europejskim stroju bez czterech dolnych zębów, co jest działaniem celowym i podobno z jednej strony oznacza dorosłość, a drugiej ułatwia wymawianie specjalnych głosek ich języka, i niezła angielszczyzną opowiada o swojej wiosce. Przechodzimy wśród kobiet opalizujących miedzianym blaskiem ciał natartych mieszanką ochry i tłuszczu, kóz i dzieci, które zajmują się same sobą, albo starającymi się wyłowić z naszych plecaków butelki z napojami. Nasz przewodnik opowiada nam o charakterystycznych ozdobach na głowach kobiet Himba wykonanych z krowiej skóry i doczepionych warkoczy, o sposobie budowy ich domów z łajna krowiego zmieszanego z wodą i z piaskiem, o wielożeństwie i swobodzie seksualnej, a także o ich zwyczajach higienicznych. Wyjątkowość Himba stanowią właśnie to zwyczaje. O ile mężczyźni Himba wyglądają całkiem normalnie, o tyle kobiety mienią się niesamowitą barwą skóry. Mężczyźni myją się zgodnie z typowymi zwyczajami, natomiast kobiety nie myją się nigdy. Od dzieciństwa utrzymują czystość stosując dwa rodzaje zabiegów. Po pierwsze nacierają całe ciało mieszanką ochry rozcieranej z tłuszczem, co właśnie nadaje ich skórze ten niesamowity kolor. Po drugie okadzają ciało i ubrania (sposób prania) dymem ze specjalnej mieszanki ziół. Trudno się wypowiadać o bardziej dalekosiężnych skutkach takich zasad higieny, ale poza „tłustym” uściskiem rąk, nie sprawiają wrażenia brudnych.
Żegnamy się z nimi przechodząc przez standardową „ścieżkę zdrowia”, czyli sklep i po pokonaniu kolejnych 25 minut w malutkiej Cessnie, lądujemy na granicy parku Etosha, który zachęcająco zapraszał nas zielenią pokrywającą wzgórza widoczne z okien naszego samolociku.