Im bliżej Luderitz, tym krajobraz ponownie pustynniał. Kiedy nie było już nic poza hałdami kamieni i piasku, na tle błękitnych wód Atlantyku wyłoniła się iglica kościoła. Chłodny wiatr od razu skłonił nas do wrzuceniu na grzbiet polarów.
W lokalnym sklepie z pamiątkami załatwiliśmy wejściówki do opuszczonego miasteczka Kolmanskop, zarezerwowaliśmy rejs do koloni pingwinów, a przy okazji wypytaliśmy o noclegi. Przy tak wietrznej pogodzie nie bardzo chcieliśmy się męczyć w namiocie, a ceny pokoi okazały się całkiem przystępne - za tą samą cenę co kempingi w namibijskich parkach mieliśmy do dyspozycji właściwie cały mały domek z kuchnią i salonem (był płatny od osoby). Do tego z tarasu rozciągał się piękny widok na port i niemal całe miasteczko.
Popołudnie spędziliśmy na włóczeniu się uliczkami tej spokojnej mieściny. Podobnie jak w Swakopmund, pełna jest starych, kolorowych domów. Najokazalsza willa stoi dość wysoko na kamiennym wzgórzu, w pobliżu starego kościoła. Jej niemiecki styl jest oczywiście wyjątkowo surrealistyczny jak na afrykańską ziemię, ale trzeba przyznać, że musiało się w niej wygodnie mieszkać.
W samym Luderitz nie bardzo jest co robić. Pustynia otaczająca miasteczko należy do kompani diamentowych i nie mamy wątpliwości, że wtargnięcie na nią nie jest mile widziane. Udostępniono turystom jedynie niewielki, kamienisty półwysep pełen zatoczek i niby-fiordów zamieszkałych jedynie przez flamingi. Można za to udać się w rejs katamaranem bądź szkunerem. Rzut monetą zadecydował, że wybraliśmy szkuner Selina. Jego kapitan pracuje również jako "poławiacz diamentów" i okoliczne wody zna niemal od każdej strony.
Głównym punktem programu była kolonia pingwinów przylądkowych na wyspie Halifax, ale dodatkową atrakcją często jest towarzystwo fok i delfinów. Namibia nie jest wprawdzie znana z bogatej fauny morskiej, a wygląda na to, że zupełnie niesłusznie - w drodze powrotnej mieliśmy szczęście obserwować nawet humbaka! Jego historia jest jednak dość smutna, bo od kilku tygodni codzienne wraca do zatoki, gdzie na brzegu na wieczny odpoczynek zostasł jego towarzysz. Następnego ranka nasz gospodarz zauważył kolejne dwa wieloryby, a sezonowo pojawiają sięn tu nawet orki.
Głównym magnesem dla turystów jest jednak Kolmanskop. Położone jakieś 10km w głąb pustyni, bez własnego źródła wody, istniało jedynie ze względu na diamenty leżące wprost na piasku! W Namibii bowiem nie trzeba wydzierać ich z głębi ziemi - zostały wypłukane przez rzeki z bogatych botswańskich złóż i teraz wystarczy pozbierać kamienie z pustyni bądź pobliskiego dna morza. Rzecz jasna, część mieszkańców Kolmanskop była milionerami, to też lokalny sklep zaopatrzano w kawior i szampana. Wodę pitną przywożono aż z Cape Town i, co ciekawe, była droższa od piwa sprowadzanego z Niemiec. Miasteczko opustoszało pół wieku temu nie dla tego, że skończyły się klejnoty, ale po prostu nad rzeką Orange odkryto złoża kilkukrotnie większych kamieni i te tereny odłożono na późniejsze czasy. Obecnie jedynymi mieszkańcami miasteczka są węże i szakale, a budynki systematycznie - i malowniczo - pogrążają się w piasku.