Od tej pory podróżowaliśmy tylko we dwójkę. Naszym następnym celem było samo południe Namibii, ale po drodze zatrzymaliśmy się na nocleg na zboczach wygasłego wulkanu Bukkaros. Kemping prowadzony jest przez lokalną wspólnotę i można go dyplomatycznie nazwać "podstawowym" - póki co nie ma tam w ogóle bieżącej wody, ale najwyraźniej pracują nad infrastrukturą. Większość ludzi nocuje w bardziej luksusowym Lesie Kołczanowym, dzięki czemu byliśmy na kempingu kompletnie sami. Niestety kolejny raz w nocy zrywał się silny wiatr, co dało wprawdzie ukojenie po gorącym dniu, ale bez stoperów w uszach ciężko było odpocząć...
Nad ranem podjechaliśmy na górną część kempingu, skąd wyrusza krótki szlak na szczyt. Znajdują się tam niepozorne resztki niemieckiego obserwatorium astronomicznego, ale widok na rozległe, trawiaste równiny wart jest wypocenia odrobiny cennej wody.
Koło południa dotarliśmy do Lasu Kołczanowego. Nazwanie rzadko rozsianych drzew lasem wydaje się być mocno przesadzone, ale ten drzewiasty krewny aloesu zwykle należy do samotników. W stosunku do niejakiego "placu zabaw gigantów" wykazaliśmy się kompletną ignorancją i zwyczajnie go sobie odpuściliśmy, tym bardziej, że południowy upał nie zachęcał do spacerów. Dzięki temu też bez pośpiechu dotarliśmy na zachód słońca nad kanionem rzeki Fish. Aż trudno uwierzyć, że dokonała tego niewielka, ledwie płynąca rzeczka! Gwoli ścisłości - zachód był dość mizerny i tylko przeszkadzał w podziwianiu ogromnej wyrwy w ziemi.
Nad ranem zostaliśmy zaangażowani w akcję podrzucenia kilku osób na punkt początkowy trekingu po dnie kanionu, jako że ich parkowy transport gdzieś, po afrykańsku, zawieruszył się. Wprawdzie ominął nas wschód słońca, ale za to mieliśmy okazję pogadać z polskimi astronomami i przyjrzeć się jaki ekwipunek mają lokalni turyści - zaimponowali nam noszeniem drewna i kratek na braai na kilkudniową wyprawę w iście piekielnym upale! Co ciekawe, na dno kanionu nie wolno w ogóle schodzić bez uprzedniej rezerwacji i zwykli śmiertelnicy mogą go podziwiać jedynie z punktów widokowych przy wschodniej krawędzi urwiska. Wyjątek stanowi końcówka trasy przy Ai-Ais, gdzie przy gorącym źródle urządzono przyzwoite Spa. Nie do końca rozumiem, jak komuś mogło przyjść do głowy, by w afrykańskim słońcu, przy gorącym wietrze buchającym z wnętrza kanionu, napełniać niemal wrzątkiem jeden jedyny basen! Wejście do niego jest doznaniem dość unikalnym, ale później upał staje się też jakby mniej doskwierający...
W stronę Luderitz udaliśmy się drogą biegnącą wzdłuż granicy z RPA. Był to trafny wybór, a trasa wiodąca przez góry wzdłuż rzeki Orange była jedną z najbardziej malowniczych w całej Namibii. Przyjemnie było też w końcu zobaczyć jakąś wartko płynącą rzekę otoczoną bujną, soczystą roślinnością.