Podróż Czarnogóra i Albania - pierwsze spotkanie z Bałkanami
Nasza podróż zaczyna się o 5:47. O tej właśnie godzinie z czeskiego Bogumina (czes. Bohumín), leżącego tuż przy granicy z Polską, ruszył pociąg, którym ja wraz z moimi dwoma przyjaciółmi rozpoczęliśmy 2,5 tygodniową podróż po Bałkanach. Pociągiem, autobusem, minibusem, taksówką, łodzią a nawet promem - wszystkie te środki transportu były wykorzystywane w tej wyprawie. Była to nasza pierwsza podróż na Bałkany – najbardziej zróżnicowany region Europy. Głównym celem była Czarnogóra - możliwe ujrzenie wszystkich najciekawszych miejsc na południu tego kraju. Albania zaś, jako drugi kraj, w zależności od pozostałych w kieszeni pieniędzy oraz czasu - czekała na odkrycie i poznanie na drugim miejscu.
Podróż do Czarnogóry odbyła się koleją. Bilet kolejowy tam i z powrotem relacji Bogumin-Bar (jadący przez Czechy, Słowację, Węgry, Serbię i Czarnogórę) ważny był miesiąc, tak więc o powrót nie trzeba było się martwić. Jest to świetna propozycja dla chcących wybrać się na Bałkany w dosyć wygodny i w miarę tani sposób. Kilka tygodni przed wyjazdem wybraliśmy się do Bogumina aby kupić bilety w tamtejszej kasie na dworcu kolejowym. Bilety takie jednak można kupić w dowolnym dworcu kolejowym w Czechach. Cena biletu jest uzależniona od ilości pasażerów, zgodnie z zasadą im więcej ludzie jedzie, tym cena jednostkowa dla osoby mniejsza. Na bilecie jest rozpisana trasa i ilość osób. Reszta, czyli numery pociągów jak i godziny są już w naszej gestii. Mając więc taki bilet, można spokojnie zaplanować sobie podróż, w dowolnym miejscu wysiadając i po zwiedzaniu kontynuować podróż już innym pociągiem. W naszym przypadku jednak nie skorzystaliśmy w pełni z tego dobrodziejstwa, a podróż do Czarnogóry odbyła się tylko dwoma pociągami, z jedną przesiadką na Słowacji, w miejscowości Kúty.
Pociągi którymi jechaliśmy były dobrej jakości. W pierwszym pociągu - w którym jechaliśmy tylko kilka godzin – mieliśmy miejsca siedzące. W drugim zaś siedząco-leżące, czyli tzw. kuszetki. Szefem naszego wagonu kuszetkowego był pewien przemiły Czech-poliglota, który z każdym zagadywał (obojętnie jakiej był nacji), służył pomocą i zapewniał opiekę nad podróżnymi. Był więc niejako męskim odpowiednikiem prowadnicy z kolei ukraińskich czy rosyjskich.
Przed wyjazdem kilka miesięcy upłynęło nam na czytaniu różnorakich relacji z podróży, opisów miejsc, regionów i krajów, zbieraniu potrzebnych (lub też niepotrzebnych) informacji. Dzięki tak solidnej dawce lektury byliśmy przekonani, iż z noclegami nie będzie żadnych problemów i w każdym mieście, gdzie planowaliśmy zatrzymać się na kilka dni, uda nam się znaleźć jakiś tani i w miarę porządny nocleg. Z tego też względu żadnych rezerwacji nie robiliśmy, co jak się potem okazało, było świetną decyzją. Choć jechaliśmy na przełomie sierpnia i września, to z noclegami na całej trasie nie było żadnych problemów. Wzięliśmy także namiot który był używany na kempingu podczas pobytu w Boce Kotorskiej.
UWAGA – po kliknięciu na zdjęcie, pojawia się ono w lepszej jakości i większym formacie
Jadąc na południe, nad Adriatyk, nie można nie zatrzymać się w Budapeszcie na Dworcu Wschodnim (węg. Keleti pályaudvar). Ta największa stacja kolejowa w Budapeszcie. Dworzec (zwany niegdyś Dworcem Centralnym) zbudowano pomiędzy 1881 a 1884 rokiem i stanowił jedną z najnowocześniejszych stacji kolejowych w Europie i powód do dumy Austro-Węgier. Tutaj oto mamy pierwszą dłuższą przerwę na trasie. Dworzec słusznie bywa nazywany „Bramą do Bałkanów”. Mnóstwo ludzi z tego zakątka Europy od dawna korzystało z tego dworca aby dostać się do środkowej i zachodniej Europy. Tu także trafiali ci, którzy wybierali odwrotny kierunek, w tym także my. Do naszego pociągu tłumnie wsiadają Węgrzy, a także przedstawiciele innych nacji, tym samym wzbogacając etniczny koloryt naszego wagonu.
Po opuszczeniu Węgier i tym samym terytorium Unii Europejskiej, dojechaliśmy do Suboticy w Serbii. Tutaj mamy najdłuższą na trasie, bo ponad dwugodzinną przerwę. Po kontroli paszportowej niemal wszyscy pasażerowie opuszczają wagon i wybierają się do miasta a my wraz z nimi. To nasze pierwsze spotkanie z Serbią. Ale czy naprawdę to Serbia...?
Subotica to pierwsze większe miasto w Serbii, które odwiedza się jadąc pociągiem od strony Węgier. Wjeżdża się wówczas do części Serbii, zwanej Wojwodiną, regionu zarówno administracyjnego jak i historycznego. Miasto oddalone zaledwie 10 km od granicy, niczym szczególnym nie różni się od bliskich nie tylko geograficznie, ale też kulturowo i etnicznie Węgier. Subotica bowiem jest miastem wieloetnicznym, a największą część mieszkańców stanowią Węgrzy (32,6%). Serbowie zaś są drugą grupą etniczną (29,8%). Dla Węgrów właśnie, a także zamieszkałych w Suboticy Buniewców i Chorwatów miasto jest centrum kulturalnym i politycznym. Odmienność miasta w stosunku do reszty Serbii widać na każdym kroku: zamiast cyrylicy powszechnie używa się alfabetu łacińskiego, do pary z językiem serbskim na ulicach widać i słychać często język węgierski, a dominującą religią jest katolicyzm, co sprawia że w porównaniu do reszty Serbii częściej ujrzy się kościół katolicki niż cerkwie prawosławną. Z racji swojej odmienności, cała Wojwodina jest regionem autonomicznym. Region ten od zawsze był częścią Węgier i dopiero po I wojnie światowej został oderwany od tego kraju i przyłączony do Serbii. Wojwodina, oddzielona od reszty Serbii Dunajem, do dziś pozostała zupełnie odmiennym regionem. Jest przez to na pewno ciekawa i warta bliższego poznania.
Nazwa miasta po węgiersku to Szabadka, a poserbsku znaczy "Sobotka" lub "Sobótka" (z serb. subota – sobota). My zaś odwiedziliśmy to miasto w niedzielę, trafiając nieoczekiwanie na jakiś festyn. Na głównym placu obok budynku magistratu i łączących się z nim uliczkach rozstawiono kramy z różnego rodzaju wyrobami rzemieślniczymi, pamiątkami, czy kulinarnymi specjałami lokalnymi. Z głośników słychać etniczną muzykę, ale z jakiego kraju pochodzi trudno sprecyzować. Jak się dopiero później okazało, w Suboticy odbywał się wówczas Festiwal InterEtno 2009, gdzie przez kilka dni prezentowano sztukę i kulturę ludową z całej Europy. Nam nie dane było w pełni nacieszyć się jego smakiem, bo czekała nas dalsza podróż przez Serbię i Czarnogórę.
Po przerwie wracamy do naszego wagonu, który już jest podstawiony do nowego pociągu, tym razem serbskiego, którym będziemy jechać aż do końca. Widok z pociągu niczym ze środkowych stanów USA; depresyjnie płaski teren i kilometry pól kukurydzianych... To jest właśnie Wojwodina, rolniczy skarbiec Serbii, a niegdyś całej Jugosławii. Wieczorem opuszczamy Wojwodinę i docieramy do Belgradu. Tutaj kończy się Europa Środkowa, a rozpoczynają Bałkany. Rozkładamy kuszetki i kładziemy się spać. Serbia bałkańska umyka nam przed oczami skryta nocą...
Choć Czarnogóra jest wielkości 1/3 województwa mazowieckiego, to niesamowite w tym kraju jest to, iż ma 3 zupełnie różne regiony geograficzne. Na północy obszar wysokogórski zwany Brda, w środku doliny oraz krasowe wyżyny i kotliny, na południu zaś pas wybrzeża zwany Primorjem. Każdy nadzwyczaj ciekawy i warty zwiedzenia najlepiej w osobnej wyprawie. Bogactwo krajobrazu oraz zabytków jak na taki mały kraj jest tu bowiem nadzwyczaj duża.
Trudno zauważyć kiedy przekracza się granicę między południową Serbią a północną Czarnogórą. Region ten to przede wszystkim góry - Góry Dynarskie, wysokie i średnie, nagie jak i zalesione, gdzie mało jest skupisk ludzkich, a częściej można zauważyć pojedyncze domki gdzieś tam w górskich dolinach. Góry mają tutaj ponad 2000 metrów n.p.m., z najwyższym pasmem górskim Durmitor, przypominającym Alpy. To idealne miejsce dla tych, którzy chcą chodzić po wysokich górach, ale nie w smak im wielkie masy turystów rodem z Tatr.
Widoki z pociągu robią naprawdę wrażenie! Pociąg co chwila wjeżdża w kolejne tunele wydrążone w skałach, a po wyjściu często sunie po wielu mostach zawieszonych wysoko nad przepaściami. Od Belgradu do Baru, na 476-kilometrowej trasie, pociąg przejeżdża łącznie przez 254 tunele i 243 mosty, różnej długości, czasem przejazdy tunelem trwały kilka sekund, a czasem dobre kilka minut. Trzeba przyznać, że jugosłowiańska technika dosłownie wspięła się na wyżyny.
Po kilku godzinach pięknych widoków górskich, krajobraz nagle zaczyna się zmieniać. Góry ustępują wyżynom, a wyżyny nizinom. Czyste choć trochę chłodne górskie powietrze zostaje w górach, a pojawia się ciepłe i coraz cięższe kontynentalne powietrze. Zmienia się także roślinność - zamiast lasów iglastych i mieszanych widać już tylko gdzieniegdzie drzewa, zaś przede wszystkim krzaki i trawy. Po drodze nad morze mijamy Podgoricę - stolicę Czarnogóry. Liczące niecałe 140 tysięcy ludzi miasto, jest największym w kraju, jednakże poza tym, iż jest politycznym, administracyjnym i gospodarczym centrum kraju, dla turysty niema specjalnie nic ciekawego do zaoferowania. Co ciekawe, w Podgoricy leżącej w głębi lądu, na wyżynie, występują temperatury o kilka stopni wyższe niż na wybrzeżu, a przez co Podgorica jest najcieplejszym miastem Czarnogóry.
Punktem końcowym trasy kolejowej biegnącej od granicy z Serbią przez całą Czarnogórę, od północy na południe, jest miasto Bar, leżące nad Adriatykiem. Jest to główny port kraju, a niegdyś całej Jugosławii, z którego odpływają promy do włoskich miast Bari i Ancona. Bar, podobnie jak Podgorica, z turystycznego punktu widzenia niczym nie zachwyca. Brak tu zabytków, jak i przyjemnej dla oka zabudowy miasta. To jednak nie zniechęca turystów, którzy przybywają tu na wypoczynek do licznych hoteli znajdujących się w mieście i jego najbliższej okolicy. Dla nas najważniejszą jednak zaletą tego miasta jest to, że leży nad Adriatykiem, co dla zmęczonego podróżą turysty ma niebagatelne znaczenie, a braki w czystości plaż leżących niedaleko portu schodzą na daleki plan. Dlatego też po przyjeździe do Baru, zostawiamy nasze bagaże pod ochroną na dworcu kolejowym i udajemy się na plażę, aby odpocząć po trwającej ponad dobę podróży. Po południu, wypoczęci, ale głodni postanawiamy iść na pierwsze spotkanie z czarnogórską kuchnią i idziemy do restauracji na posiłek gdzie zajadamy się najpopularniejszą potrawą czarnogórską, a nawet szerzej bałkańską - Ćevapčići. Jest to mięso mielone z przyprawami, cebulą i czosnkiem uformowane w ruloniki i grillowane. Bardzo smaczne! Podaje się je często z ajwarem, czyli z lekko pikantną pastą warzywną, przyrządzaną z papryki słodkiej i bakłażanów i z dodatkiem pomidorów, czosnku, octu i przypraw (sól, pieprz, chili). W dalszej naszej podróży nie raz jeszcze zjemy to danie. Po posiłku wracamy na dworzec kolejowy i odbieramy stamtąd nasze bagaże po czym z leżącego zaraz obok dworca autobusowego, pojechaliśmy autobusem do Boki Kotorskiej.
Boka Kotorska to największa zatoka nad Morzem Adriatyckim, głęboko wcinająca się w kierunku lądu, przez co przypomina norweskie fiordy. Brzegi zatoki porasta bujna śródziemnomorska roślinność, w tym palmy, agawy, mimozy, oleandry, a także figi, granaty, winne latorośle i oliwki. Wokół Boka Kotorska otoczona jest niezwykle malowniczymi wzgórzami, na zboczach których rosną lasy liściaste i krzewy. Wszędzie znajdują się zatoczki i małe plaże żwirowe, woda jest spokojna, niezmącona szumem fal, ciepła i przejrzysta - niczym nad jeziorem, przez co pobyt nad Boką Kotorską ma zupełnie inny charakter niż na pozostałej części wybrzeża adriatyckiego. Boka Kotorska to zdecydowanie jedna z największych atrakcji Czarnogóry. To dla niej m.in. przyjeżdżają tu turyści. Z jednej strony jest to ciepłe i spokojne morze a z drugiej góry dosłownie wchodzące w morze (wybrzeże nieraz jest tak strome, że w niektórych miejscach udało się wybudować tylko szosę i na nic więcej nie było miejsca). Ze względu na swą wyjątkowość, ten fragment kraju bywa nazywany Fiordem nad Adriatykiem.
Do Boki Kotorskiej docieramy wieczorem, nie widząc jeszcze jej uroków. Naszym miejscem pobytowym przez najbliższe kilka dni oraz jednocześnie bazą wypadową do zwiedzania Boki Kotorskiej zostaje Lepetane - mała miejscowość w gminie Tivat, leżąca u zwężenia Boki Kotorskiej, w przesmyku Verige. Tam lokujemy się na kempingu pod drzewami figowymi, gdzie rozbijamy namiot.
Lokalizacja kempingu jest wyśmienita, gdyż znajduje się on dosłownie zaraz przy drodze, a kawałek od niego jest przystanek autobusowy. Między Lepetane a leżącym naprzeciwko Kamenari kursują od samego rana do późna w nocy promy, przewożące przede wszystkim samochody z jednej do drugiej części zatoki, dzięki czemu kierowcy mogą zaoszczędzić dużo czasu, nie musząc objeżdżać całej Boki Kotorskiej. Dla pieszych przeprawa promem jest darmowa, z czego często korzystaliśmy w trakcie naszego pobytu ułatwiając sobie podróżowanie.
Na pierwszy dzień pobytu w Boce Kotorskiej wybieramy Herceg-Novi, miasto leżące na jej zachodnim krańcu, niedaleko granicy z Chorwacją. Zwiedzamy miasto, odpoczywamy na plaży a po południu wybieramy się w rejs małym stateczkiem do Błękitnej Groty oraz na wyspę-więzienie o nazwie Mamula. W trakcie zwiedzania wyspy towarzyszy nam nasz przewoźnik, który świetnym angielskim opowiada nam o wyspie, w tym także o jej związku z jego rodziną. Okazuje się, że jego dziadek był jednym z osadzonych w więzieniu na tej wyspie. Wielu Serbów oraz Czarnogórców podzieliło jego los podczas tragicznych wydarzeń I oraz II wojny światowej. Dopiero po zakończeniu tej drugiej więzienie zamknięto.
Więcej o Herceg Novi, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Na drugi dzień zwiedzania wybieramy miasto z masą zabytków, czyli wspaniały Kotor. Z centrum Lepetane z przystanku obok sklepu niedaleko przeprawy promowej co chwila odjeżdżają busy i autobusy do leżącego niedaleko Kotoru, więc bez problemówtam docieramy. Trafiamy na istny upał, długo nie zwiedzamy i robimy sobie przerwę na małej miejskiej plaży na odpoczynek. Potem w drodze powrotnej posiłek w restauracji niedaleko murów miejskich i z nowymi zapasami energii wracamy do starówki a stamtąd schodam, po murach na górującą nad miastem twierdzę św. Jana.
Więcej o Kotorze, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Po dwóch dniach solidnego zwiedzania, kolejny dzień postanawiamy spędzić bardziej spokojnie, z mniejszą dawką zwiedzania a większą odpoczynku. Pogoda temu z resztą dopisywała, tak więc na trzeci dzień naszego pobytu w Boce Kotorskiej wybieramy Perast - malutkie miasteczko widziane z oddali z promu pływającego po przesmyku Verige. Autobusem przez Kotordocieramy tam przed południem. Zwiedzamy miasteczko, jego urokliwe pałace i kościoły oraz muzeum a potem wypoczywamy na malutkiej plaży w centrum. Późnym popołudniem obiad w restauracji - polecam lignje na żaru, czyli kalmary z grilla - i powrót do naszej bazy na kemping w Lepetane.
Więcej o Peraście, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Na ostatni dzień pobytu w północnej części czarnogórskiego wybrzeża postanawiamy...to wybrzeże opuścić i pojechać w głąb kraju, aby poznać tę "prawdziwą" Czarnogórę. Wpierw jedziemy do Budwy a stamtąd do leżącej z dala od morza, ale za to górach, dawnej stolicy Czarnogóry - Cetinje. Różnica klimatu jest diametralna, roślinośc inna, powietrze mniej gęste i gorące, za to chłodniejsze i bardziej świeże. Niestety, to już jest region podgórski, więc i pogoda bywa tutaj bardziej kapryśna. I tak też się stało tego dnia, właśnie akurat tego, kiedy opuściliśmy słoneczne wybrzeże i pojechaliśmy w głąb kraju, bowiem przez cały niemal pobyt w Cetinje towarzyszyły nam chmury a co gorsza dodatkowo zimny deszcz. To się nazywa pech... Psuje nam to niestety plany wjechania na pobliski Jezerski Vrh, za to mamy okazję bardziej zagłębić się w historię i kulturę Czarnogór. spędzając czas w muzeach i uliczkach Cetinje. Na Jezerski Vrh trzeba będzie poczekać 2 lata... Miasto ma niesamowity klimat i zdecydowanie warto je zwiedzić, bowiem pozwala turyście ujrzeć zupełnie inną czarnogorę niż tą na wybrzeżu, czyli tą zdominowaną przez historię, kulturę i ogólnie wpływy Republiki Weneckiej (tak samo jak Dalmację). Tu w Cetinje widać inne Bałkany.
Więcej o Cetinje, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Ostatniego dnia pobytu w północnej części Czarnogóry, ponownie opuszczamy Bokę Kotorską, ale tym razem zamiast gór, ponownie wybieramy morze, a dokładniej jedziemy na czarnogórską riwierę. Wpierw do Budwy, ale zamiast zwiedzania miasta w południowym upale, od razu z dworca autobusowego wybieramy się do Sveti Stefan, małej wioski leżącej niedaleko Budwy, słynnej z przepięknego hotelu na wyspie połączonej z lądem wąską mierzeją. To turystyczny symbol Czarnogóry, miejsce które trzeba zobaczeć! Po wypoczynku na plaży w Świętym Stefanie, wracamy do Budwy aby ją zwiedzić. Nistety przybywamy trochę za późno, gdy słońce już przymierzało się do zachodu, więc dużo zdjęć nie porobliśmy. Oczywiście mowa o starówce, bowiem tylko ta część miasta jest warta uwagi. Poza starówką - jeden wielki turystyczny szał, z masą hoteli i tłumem turystów, tu bowiem koncentruje się najwięcej ośrodków wypoczynkowych, knajp, dyskotek, restauracji i życia nocnego. My jednak nie mamy na to czasu, więc po krótkiej wizycie na starówce wracamy na dworzec autobusowy i stamtąd do naszego Lepetane. Przed nami ostatnia noc, bowiem nazajutrz opuszczamy północną Czarnogórę i wybieramy się na przeciwległy koniec wybrzeża, na jego południowy kraniec.
Więcej o Budwie i Świętym Stefanie, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Zgodnie z planem opuszczamy Bokę Kotorską i ponownie odwiedzamy Budwę, a raczej dworzec autobusowy z którego udajemy się do Ulcinja - ostatniego miasta na południowym wybrzeżu Czarnogóry. Dojeżdżamy na dworzec autobusowy, leżący kilka kilometrów od nadmorskiego centrum, gdzie mamy zamiar znaleźć jakąś kwaterę. Jesteśmy obładowani bagażami, trochę zmęczeni podróżą i upałem lejącym się z nieba, więc bierzemy taksówkę które zabiera nas na deptak przy małej plaży. Tam szukamy kwatery, którą o dziwo w mig znajdujemy u starszego małżeństwa. Co ciekawe to Serbowie, a ci w tym mieście to rzadkość. Rozpakowujemy się, odpoczywamy, zaznajamiamy z miastem - totalnie innym niż te wcześniej przez nas odwiedzane. Czujemy się, jakbyśmy już byli poza Czarnogórą, a zamiast tego w Albanii. Ulcinj bowiem to miasto w większości zamieszkane przez Albańczyków, tak jak cały ten przygraniczny region. Aklimatyzujemy się w tym nowym dla nas otoczeniu, a zwiedzanie zostawiamy sobie na najbliższe dwa dni.
Więcej o Ulcinju, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Stąd także wybieramy się na całodniowy wypad do leżącego w pobliżu Starego Baru. Aby dostać się tu, trzeba z dwoca autobusowego w Ulcinju wybrać aotobus jadący do Baru i powiedzieć kierowy, że chce się wysiąć przy Starym Barze. Wtedy zanim dojedzie się do centrum Baru, wysiada się na głównej drodze, skąd idąc w prawo w stronę gór, dojdzie się do centrum dawnego starego Baru, z ciekawą twierdzą. Wybraliśmy się w tę podróż z dwoma, poznanymi na dworcu w Ulcinju Polakami, co było swoistym urozmaiceniem w naszej podróży. Po zwiedzeniu twierdzy trzeba było wrócić na główną drogę i czekać na autobus jadący w drugą stronę.
Więcej o Starym Barze, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Po kilku dniach spędzonych w Ulcinju, czyli "małej Albanii", wyjeżdżamy z tego miasta na spotkanie z prawdziwą Albanią. Stąd jest jednego z dwóch głównych przejść granicznych między Czarnogórą i Albanią: Muriqan - Sukobin. Drugie to Hani i Hotit - Bozhaj leżące na trasie z Podgoricy. Jak już wcześniej zostało wspomniane stolicę czarnogóry sobie darowaliśmy w naszym planie zwiedzania, więc wybór "Bramy do Albanii" był w zasadzie tylko jeden. Oba jednak przejścia graniczne prowadzą do tego samego miasta: Szkodry. Jest to największe miasto w północnej części Albanii, główne centrum gospodarcze i kulturalne tej części kraju. Tam właśnie po raz pierwszy można ujrzeć Albanię, posmakować i poczuć klimat tego dziwnego, niesamowicie ciekawego i w zasadzie jeszcze mało poznanego kraju.
Od Ulcinja droga do Szkodry to ponad 40 kilometrów a prowadzi przez wzgórza i pola dosyć biednego regionu pogranicza. My pokonujemy tę drogę dwoma taksówkami (ze względu na bardzo ubogi tam stan komunikacji publicznej): pierwszą z centrum Ulcinja do granicy, drugą zaś po przekroczeniu granicy do centrum Szkodry. Przejście granicy (na piechotę) przebiegło w miarę szybko i bezproblemowo.
Przejście graniczne zrobiło na nas wrażenie: piękne i nowoczesne, jak się potem okazało, wyremontowane za pieniądze z Unii Europejskiej, która to od kilku lat pomaga finansowo swoich przyszłych (kiedyś tam) członkow. Oba bowiem kraje starają się o członkostwo w UE, Czarnogóra złożyła wniosek w grudniu 2008, zaś Albania w kwietniu 2009 roku. Patrząc na oba kraje, wpierw z artykułów, a potem z bliska, widać wyraźnie, że jednak ten pierwszy kraj wejdzie do UE znacznie wcześniej niż ten drugi (co potem w przyszłosci zaczynało się sprawdzac, gdy w grudniu 2010 Czarnogóra zyskała status oficjalnego kandydata, zaś w czerwcu 2012 formalnie rozpoczeto z tym krajem negocjace akcesyjne).
Po przekroczeniu granicy, rozpoczeliśmy nowy etap naszej podróży, czyli poznawanie jednego z najmniej znanych i zapomnianych krajów w Europie. Podróż to była pełna niespodzianek i zdumień, ciekawostek co chwila odkrywanych, przez co Albania rysowała nam się coraz bardziej wyraźnie.
"Odwiedzający Albanię Europejczycy nieraz przyłapują się na wątpliwości, czy jest to wciąż nasz kontynent. Kiedyś terytorium Albanii należało do Imperium Osmańskiego, a jeszcze nie tak dawno było praktycznie zamknięte dla turystów z innych państw. Turecka przeszłość, a następnie komunistyczna izolacja w wersji chińskiej odcisnęły wyraźne piętno na wizerunku Kraju Synów Orła, jak nazywają swoją ojczyznę Albańczycy." Jerzy Machura - "Poznaj Świat" maj 2013
Albania zadziwia na każdym kroku. Językiem którego nijak nie można w żaden sposób zrozumieć, bo nie przypomina w ogóle żadnego innego języka na świecie. Uważa się, że wywodzi się on wprost z języka iliryjskiego, którym posługiwali się żyjący na Bałkanach w starożytności Ilirowie. Choć podbici przez Rzymian, nie ulegli romanizacji i zachowali swoją odrębność, w tym język. Choć ulegał on później wpływom słowiańskim, bizantyjskim a potem tureckim, Albańczycy uważają swój język, tak jak w ogóle swoje pochodzenie, za dziedzictwo iliryjskie. Podobno do dziś naukowcy nie są do końca zgodni, czy tak naprawdę było, a zapewne jeszcze długo nie poznamy prawdy. Faktem jest, że dzisiejszy język albański jest zagadką, nie tylko dla lingwistów, ale też dla odwiedzających Albanię turystów.
Albańczycy kochają samochody, w zdecydowanej mierze marki Mercedes. Tak jak we wszystkich biednych państwach, tak i tutaj głównym wyznacznikiem statusu jest posiadanie samochodu. W Albanii dziwnym trafem upodobano sobie Mercedesy, których na ulicach jest wprost zatrzęsienie. Tak dużej ilości samochodów tej marki na kilometr kwadratowy nie ma chyba nigdzie nie świecie, włącznie z Niemcami. Są Mercedesy nowe, drogie i ekskluzywne, są też Mercedesy stare, zniszczone i zwyczajne. Mercedesy osobowe, ale i ciężarowe a nawet autobusy. Małe i duże. Wszędzie w Albanii masz z nimi kontakt. Jakby tego nie było mało, Albańczycy kierują się nie tylko zasadą „nie ważne jaki masz samochód, byle tylko to był Mercedes”, ale także „nie ważne jakiego Mercedesa masz, ważne by był on czysty”. Otóż Albańczycy kochają myć swoje samochody, co widać po ogromnej ilości myjni samochodowych jakie stoją po całym kraju. Gdziekolwiek byśmy nie pojechali, mamy pewność, że przy każdej drodze zobaczymy napis „Lavazh”, oznaczający myjnię samochodową. Sytuacja jest czasem wręcz śmiesznie absurdalna, gdy w trakcie godziny jazdy widzi się jakieś 30-40 myjni po jednej stronie jezdni, i tyle samo po drugiej stronie. W większości są to małe myjnie, przydomowe lub stojące gdzieś na odludziu zaraz przy samej drodze, ale czasem można zauważyć też większe i bardziej profesjonalne, często do kupienia jest tam benzyna ale też i części do samochodów. Jeśli ktoś chce tanio kupić części do Mercedesa, to na pewno znajdzie je w Albanii. Te można bowiem kupić niemal wszedzie.
Albania to kraj w większości muzułmański, co jest dziedzictwem trwającego ponad pół tysiąca lat panowania tureckiego. Ślady tego okresu można ujrzeć praktycznie wszędzie, począwszy od licznych meczetów, przez twierdze tureckie po dawne domy w stylu osmańskim. Jednakże co jest charakterystyczne dla Albanii a odróżnia go innych krajów muzułmańskich to fakt, iż od czasów II wojny światowej aż do 1991 roku, Albania należała do tzw. bloku państw komunistycznych, a wśród nich najmocniej odczuła fatalne skutki tego systemu. W Albanii miał on co gorsza charakter niezwykle twardej dyktatury, pod wodzą Envera Hodży, która praktycznie na pół wieku odcięła Albanię od kontaktów ze światem. Jeśli chodzi o religię, to właśnie w Albanii władze komunistyczne najbrutalniej rozprawiały się z tą sferą życia. W 1967 roku zmieniono konstytucję, gdzie ustanowiono Albanię krajem ateistycznym (jako pierwsze na świecie), co więcej zamknięto wszystkie świątynie, zarówno meczety, jak i cerkwie i kościoły, a także zakazano publicznego okazywania religii. Działalność reżimu komunistycznego pod wodzą Envera Hodży spowodowała, iż dzisiaj tak naprawdę poziom religijności Albańczyków jest dosyć niski. Choć od momentu odzyskania wolności systematycznie otwierane są świątynie wszystkich trzech religii, odbudowuje się te zniszczone (m.in. przy udziale Turcji lub różnych fundacji muzułmańskich w odniesieniu do meczetów), to trudno dziś uznać Albanię za typowy kraj muzułmański. Specyficzna historia i koloryt tego kraju sprawiły, iż ma on ciekawy charakter: komunistyczna zabudowa miast z charakterystycznymi blokowiskami, a jednocześnie z meczetami i rytmem życia stymulowanym przez islam. Dodatkowo powszechny nieład i bieda, ale też niezwykle przyjaźni i otwarci ludzie, ciekawi świata, pragnący jak najszybciej aby ich kraj wszedł do Unii Europejskiej. Widac to np. w tym, że wszedzie w Albanii powiewają dumnie oprócz flag albańskich także flagi UE, co potrafi nieźle zmylić nie obeznanego w faktach turystę. Własnie owe flagi, to kolejny ciekawy element albańskiego krajobrazu: Albańczycy, podbnie jak Turcy czy Amerykanie, mają swoistą manię na punkcie wieszania swoich flag gdzie popadnie. Najdziwniejsze, że flagi te często powiewają nad niedokończonymi domami lub nawet ruinami budynków. Patrząc na to, można odnieść taką oto konstatację: w tak biednym kraju (drugi po Mołdawii w Europie) na pewno jednak ktoś jest bogaty i się bogaci: producenci flag Albanii i UE.
W Albanii wiele rzeczy może dziwić. Nie ma tu czegoś takiego jak rozkład jazdy autobusów, co więcej w niektórych miastach nawet niema dworców autobusowych. W stolicy kraju, w Tiranie, autobusy w różne strony kraju odjeżdżają z zupełnie różnych miejsc, oczywiście w żaden sposób nieoznakowanych. W zdecydowanej mniejszości występują normalne autobusy, znacznie częściej ma się kontakt i "przyjemność" korzystania z mikrobusów, nawet jeśli jest to na odległość mniej więcej połowy kraju. Kolejną ciekawostką jes to, że w Tiranie z kolei nie znajdzie się żadnej większej międzynarodowej sieci burgerowej, tym samym Tirana jest chyba jedyną stolicą w Europie bez McDonalds'a. Ot po prostu Albania i tyle. Wyjątkowy kraj...
Pierwsze spotkanie z tym światem można mieć już w Szkodrze, kilkanaście kilometrów od granicy z Czarnogórą. Miasto leży na wschodniej stronie Jeziora Szkoderskiego, największego jeziora na całych Bałkanach, które to oddziela Albanię od Czarnogóry. To właśnie ogromne jezioro i wypływającą z niego rzekę Bojanę widzi się jako pierwsze, gdy przejeżdżając mostem wjeżdża się do Szkodry od strony Czarnogóry.
W Szkodrze nie planowaliśmy zostać na noc, więc po przyjeździe taksówką do centrum miasta, poszukaliśmy miejsca, gdzie by tu można było zostawić plecaki aby wyruszyć bez zbędnego balastu na zwiedzanie miasta. Zaufaliśmy pewnej pani prowadzącej sklep i u niej zostawiliśmy bagaże, po czym wybraliśmy się na poznawanie wpierw centrum miasta, a potem leżącej w jego oddali twierdzy górującej nad Szkodrą.
Więcej o Szkodrze, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Po ekspresowym zwiedzeniu Szkodry, chcemy jechać do Durrës, miasta portowego i jednocześnie wypoczynkowego, leżącego kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Tirany. I to właśnie stolica kraju, Tirana, będzie naszym punktem przesiadkowym. Niedaleko budynku Radia Szkodra, na placu bez żadnego oznaczenia, tabliczek czy rozkładu jazdy (co jest normą w Albanii), odjeżdżają autobusy (rzadko) oraz minibusy (częściej) jadące do Tirany.
Późnym popołudniem siedzimy już w minibusie, upchanym ludźmi, jadącym przez drogę, którą podobno Albańczycy nazywają autostradą, choć nie ma z nią zbyt dużo wspólnego, bo choć to dwupasmówka, to co jakiś czas jeden z pasów jest zamknięty, a i stan nawierzchni nie jest "autostradopodobny". Trasa licząca 100 km zajmuje nam więc znacznie dłużej niż normalnie by to trwło. Poza tym, zachowanie kierowców, daje wiele do myślenia o komforcie, jak i bezpieczeństwie jazdy po albańskich drogach. Z niskim poziomem jakości dróg idą także niskie umiejętności i złe nawyki jazdy samochodem, co będziemy potem nie raz widzieć w trakcie swojej podóży. Drogi w Albanii i to co się na nich dzieje zdobyły już niechlubną sławę w Europie. Tony Wheeler, podróżnik i założyciel wydawnictwa Lonely Planet, tak pisał o tym w swojej książce "Przeklęta Ziemia":
"Już zdążyłem zauważyć, że na każdym ważnym zakręcie znajduje się przynamniej jedna tablica-pomnik upamiętniająca śmiertelne ofiary wypadków, w których mercedes wypadł z drogi, przebił barierę ochronną i stoczył się do rzeki, albo też po prostu zderzył się czołowo z nadjeżdżającym pojazdem. Przy tak dużej ilości tych obiektów nie jest wykluczone, że pewne liczba ofiar zginęła po zderzeniu z tablicą-pomnikiem upamiętniającą poprzedni śmiertelny wypadek. Na niektórych zakrętach jest ich tak dużo, że bariera ochronna wydaje się wyraźnie zbyteczna. Albańczycy nie posiadają zbyt wielkiego doświadczenia jako kierowcy. W czasach komunizmu, jeśli ktoś nie był członkiem rządu lub przyjacielem Hodży, musiał uzyskać specjalne zezwolenie na posiadanie auta, a tych nie wydawano zbyt hojnie. Przez całe 45 lat komunizmu wydano konkretnie... dwa. Po otwarciu rynku Albanię szybko zalała fala samochodów, które Albańczycy najwyraźniej rozbijają na potęgę niczym w grze Project Gotham Racing. Zapełnienie tylu cmentarzysk wraków w 15 lat to nie lada wyczyn. Liczba samochodów z oznaczeniem "autoshkolle" (szkoła nauki jazdy) wskazuje, że masowo przybywa Albańczyków chętnych do korzystania z mało bezpiecznych autostrad." Tony Wheeler - "Przeklęta ziemia"
Na szczęście droga ze Szkodry do Tirany wiedzie niemal prosto przez większość czasu, więc na razie emocji z jazdy zakrętami nie ma zbyt dużo. Za to podziwiamy widoki, głównie góry znajdujące się po naszej lewej stronie przez niemal cały czas. W czasie jazdy zauważamy także wspominane wcześniej myjnie samochodow, jak i małe stoiska z częściami do samochodów, jedne i drugie występujące w nieproporcjonalnie dużej ilości, tak jakby logika zasad ekonomii tam nie funkcjonowała. Jak by tego było mało, do tego dziwnego "krajobrazu" dołącza duża ilość sklepów meblowych, zwanych tam "Mobileri", najczęściej stojących na odludziach przy drodze, z powiewającymi flagami Albanii i nie rzadko także Unii Europejskiej. Poza tym, wspominane także wcześniej niedokończone budynki, z wystającymi z betonu zbrojeniami i również powiewającymi flagami. I tak w tym albańskim krajobrazie docieramy wieczorem do Tirany, gdzie niemal od razu po wyjściu z minibusu przesiadamy się do autobusu (krótszy odcinek, ale za to większy bus i wygodniejszy) jadącego do Durrës. Docieramy tam już wieczorem, więc trudno nam się rozeznać w otoczeniu, jednak po jakimś czasie znajdujemy Hotel Kristal - mały hotelik w centrum miasta, tuż przy promenadzie i niedaleko Muzeum Archeologicznego. Tym samym możemy odpocząć po dniu pełnym wrażeń z nową dla nas albańską rzeczywistością.
Więcej o Durrës, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Po pobycie nad Adriatykiem, zgodnie z naszym planem wracamy do Tirany, aby teraz móc zwiedzić to miasto. Autobusów kursujących pomiędzy Durrës a Tiraną jest wiele, tak więc bez problemu docieramy do stolicy Albanii. Szeroką, główną ulicą miasta docieramy do Placu Skanderbega, punktu orientacyjnego na mapach. To centrym miasta, wokół którego szukamy hotelu. Tutaj okazuje się to wcale nie łatwym zadaniem. Tirana nie jest celem turustycznych indywidualnych wyjazdów (tak jak np. Berat i Gjirokastra), przez co nie ma tu zbyt wielu hoteli i pensjonatów, a tym bardzoiej hosteli czy pokoi na wynajem. Szybko przekonujemy się, że te hotele które są, za cel obrały sobie bardziej ludzi prztybywających tu w celach biznesowych, a tym samym cenami odstraszają niskobudżetowych turystów. Jest przedpołudnie, słońce grzeje na całego, a my chodząc z plecakami mamy coraz bardziej nietęgie miny... Po jakimś czasie w końcu znajdujemy leżący na zachód od placu Skanderbega mały, nowoczesny i wyglądający na nowo otwarty hotelik. Byliśmy przekonani, że tu także ceny będą podobne do poprzednich, ale ku naszemu zdziwieniu, szybko okazało się, że cena jest bardzo atrakcyjna, więc bez większych problemów decydujemy się. Jak się potem okazało, wyszliśmy na tym całkiem dobrze, gdyż uparliśmy się, że chcemy zapłacić w albańskiej walucie, czyli w lekach, a nie jak tu (i wszędzie indziej) nam proponowano - w euro. Po chwili odpoczynku w pokoju, szybko powróciliśmy na Plac Skanderbega, aby móc już na spokojnie pozwiedzać miasto. Choć nie należy ono do pięknych miast, jest za to interesujące na swój specyficzny sposób. Połączenie orientalnego klimatu wschodniego z urokiem międzywojennego stylu włoskiego, komunistycznej megalomanii budynków w stylu socrealizmu z nowoczesnymi budynkami ze szkła, plastiku i betonu. I to wszystko w scenerii tysięcy jeżdżacych bez zasad ruchu drogowego mercedesów, w mieście gdzie przenikają się trzy główne albańskie religie: islam, katolicyzm i prawosławie.
Więcej o Tiranie, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Na nasz ostatni pełny dzień w Albanii, wyjeżdżamy na całodniowy wypad z dala od wielkich miast, z jakimi ostatnio mieliśmy do czynienia. Jedziemy do miasta Kruja, leżącego około godziny drogi na północ od Tirany. Aby się tam dostać, wpierw jedziemy busikiem do małego miasta Fushë-Kruja, leżącego na głównej drodze ze Szkodry do Tirany. Tam przesiadamy się do kolejnego busika, który pnie się wąską i stromą drogą do celu naszej wyprawy, czyli starego miasta Kruja, które zwane jest chyba trochę przesadnie "Albańskim Wawelem". Ale coś jednak zauważamy - brak brzydkich budynków z czasów komunizmu czy nowoczesnych ze szkła, plastiku i betonu. Brak myjni i salonów meblowych to także coś nowego i wręcz dziwnego jak na Albanię. Za to czyste powietrze wprost z gór i wspaniałe widoki na okolicę. Choć Kruja jest jednym z najczęściej odwiedzanych miast w Albanii, zarówno przez turystów krajowych jak i zagranicznych, w mieście nie czuć zbytnio skomercjalizowania. Wręcz przeciwnie, Kruji jakoś udało się zachować klimat dawnych czasów. Miasto od razu przypadło nam do gustu i z wszystkich odwiedzonych w Albanii wypadło najlepiej. Tu zwiedzamy ruiny zamku, robimy zakupy pamiątek na ulicy targowej która wygląda jak z dawnych czasów i tu także jemy baraninę z grilla w knajpie zamkowej z przepięknym widokiem na góry i odległe doliny.
Więcej o Kruji, w tym opis miejscowości oraz zdjęcia, znajduje się w tej części:
Polecam i zapraszam!
Z Kruji wracamy tą samą metodą co rano. Docieramy do Tirany, gdy jest już wieczór. Pakujemy się. Przed nami ostatnia noc w Albanii. Z samego rana, gdy jeszcze ciemno, opuszczamy nasz hotel i idziemy po cichej, spokojnej, wręcz wyludnionej Tiranie. Wszyscy śpią - myślimy. Aż tu nagle w drodze na dworzec autobusowy, słyszymy nawoływania muezina i gromady mężczyzn idących do meczetu. Ci najbardziej pobożni wyznawcy islamu idą na pierwsze modły - İmsak. Cóż, można by rzec: "Religia powoli się budzi w narodzie, po wielu latach uśpienia...".
Idziemy bulwarem Króla Zogu I w kierunku dworca kolejowego niby połączonego z dworcem autobusowym. Stamtąd odjeżdżają busy jadące na północ kraju, w tym także do Szkodry. W Albanii bowiem prawie nigdy nie jest łatwo i normalnie jeśłi chodzi o transport, gdyż tam rzadko kiedy znajdzie się dworce autobusowe z prawdziwego zdarzenia, z budynkiem dworca, z rozkładem jazdy i z liniowo, stale kursującymi autobusami za z góry ustaloną stawkę. To co nam się wydaje normalne, co niekiedy nazwalibyśmy standardem europejskim, w Albanii jakoś nie chce się przyjąć. Z tego m.in. ten kraj jest tak ciekawy dla szukających wrażeń podróżników. Do Albanii bowiem nie jedzie się aby zaliczać jedne po drugim cuda architektury, podziwiać niesamowite zabytki, przechadzać się pieknymi, czystymi i pełnymi kwiatów miasteczkami. Bo jeśli ktoś tego szuka, to w Albanii tego nie znajdzie. Ten kraj to najdziksza część Bałkanów. Najbardziej egzotyczny jak i chaotyczny, z masą swoich małych dziwactw kulturowych, trudnych do racjonalnego pojęcia. Nie Nordkapp, nie Ural i nie Andaluzja, ale tu jest właśnie cywilizacyjny kraniec; peryferia Europy. Do Albanii więc jedzie się po przygodę, po to, aby znaleźć coś zupełnie nowego i ciekawego a jednocześnie unikatowego w swej dziwności. I to właśnie tutaj znaleźliśmy i choc trochę poznaliśmy. Niestety za krótko... Rozpoczynamy wieloetapowy powrót do domu...
„Akcja powrót” to wieloetapowe zadanie logistyczne, poprzez które wrócimy do Polski. Nie jest ono łatwe i szybkie, ale za to dostarcza wiele frajdy podróżniczej. Wpierw z Tirany jedziemy busem do Szkodry. Jako że poprzednim razem nie mieliśmy dużo czasu na zapoznanie się z miastem, teraz nadrabiamy zaległości. Potem, musimy dostać się do Ulcinja. Busa niestety nie ma, więc bierzemy wspólnie taksówkę z napotkanym Rosjaninem. Gdy przyjeżdżamy na miejsce, jest popołudnie, słońce grzeje a my wszyscy jesteśmy trochę zmęczeni podróżą, więc od razu po wyjściu z taksówki idziemy na piwo z nowo poznanym towarzyszem. Jak to podróżnicy, wymieniamy uwagi i spostrzeżenia o odwiedzanych miejscach, miło spędzając czas. Naszego towarzysza jednak goni czas, bo musi dostać się do Belgradu, skąd samolotem wraca do Moskwy. Żegnamy się więc i życzymy sobie udanego i bezpiecznego powrotu do domu. My z kolei wracamy na naszą kwaterę w Ulcinju, gdzie zostawiliśmy u właścicieli część bagaży, aby nie trzeba ich było targać po Albanii. Starsze małżeństwo Serbów zgodziło się na to, po tym, jak napisaliśmy na kartce o co nam chodzi, spisując słowo po słowie ze słownika polsko-serbskochorwackiego wydanego w 1991 roku, czyli jeszcze za czasów komunistycznej Jugosławii. Na szczęście nasi gospodarze zrozumieli o co nam chodzi i gdy po pobycie w Albanii wróciliśmy do naszej kwatery, bagaże „całe i zdrowe” grzecznie czekały na nas. U właścicieli kwatery bierzemy nocleg – ostatni w Czarnogórze. Na drugi dzień, z samego rana opuszczamy Ulcinj i jedziemy do Baru. Od razu po wyjściu z autobusu, kierujemy się na dworze kolejowy, gdzie czeka już pociąg jadący do Budapesztu. Przed nami po raz drugi wspaniała podróż koleją przez Czarnogórę i Serbię. Tym razem pogoda jest trochę lepsza niż za pierwszym razem, więc mamy okazję przyjrzeć się lepiej głównym atrakcjom na tej trasie: Jezioru Szkoderskiemu i Górom Dynarskim.
Pomiędzy Barem a Podgoricą pociąg przejeżdża przez Jezioro Szkoderskie, dzięki czemu można zobaczyć jego zachodnią, czarnogórską część - w porównaniu do wschodniej części widocznej od strony Szkodry w Albanii. Jezioro Szkoderskie w Czarnogórze wraz z całym brzegiem jest Parkiem Narodowym, tak więc żadnej infrastruktury tam się nie ujrzy. Byłoby to w zasadzie trudne do zabudowania jezioro, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że stale zmienia ono swoją powierzchnię, i to znacznie, w zależności od pór roku. Latem, przy niskim stanie wody, zajmuje 370 km2, z kolei wiosną, jego powierzchnia zwiększa się aż do 530 km2. Jest to największe jezioro na Półwyspie Bałkańskim. Przez miejscowych zwane jest „Skadarsko blato” czyli „bagno szkoderskie”. Rzeczywiście, jadąc koleją i podziwiając widoki jeziora, widać iż jest to ogromne rozlewisko, przypominające trochę rzekę Narew, z jej bagnami, torfowiskami i trawami wystającymi z powierzchni wody. Nie dziwne więc, że to miejsce upodobały sobie ptaki z całej Europy a nawet z zachodniej Syberii, które zlatują się tu zimą. To jedno z nielicznych takich miejsc na kontynencie, gdzie z powodu braku ludzi, bujnej, dzikiej roślinności oraz umiarkowanemu klimatowi, ptaki czują się tu jak w raju.
Pociąg mknie dalej.... Za jeziorem wyżyny, coraz wyższe i wyższe, a zaraz za nimi już góry, wpierw niskie, a później coraz wyższe. Pociąg przejeżdża po stromych klifach, na zmianę jadąc przez tunele i po mostach. I tak przez resztę Czarnogóry i południową Serbię...
W nocy przechodzimy kontrolę graniczną. Opuszczamy Serbię i wjeżdżamy na Węgry, a więc do państwa Układu z Schengen. Tu kończy się przygoda, a zaczyna się już spokojne dowleczenie się do domu. Jeszcze tylko nad ranem szybka przesiadka w Budapeszcie na Dworcu Wschodnim i z oczami zmęczonymi od niewyspania witamy nowy dzień – ostatni dzień tej podróży. Przed południem wysiadamy w nadgranicznym Boguminie, czyli tam, gdzie zaczęliśmy naszą podróż. Pełni wrażeń docieramy do domu. To było nasze pierwsze spotkanie z Bałkanami. Z regionem Europy, który niemal od zawsze fascynował wielu swoją barwnością, mieszanką etniczną i kulturową i cudnymi krajobrazami. W Bałkanach trudno się nie zakochać. Nas strzała „Bałkańskiego Amora” dotknęła więc postanawiamy wrócić tam niebawem. Ale o tym już będzie w innej podróży, bo to już będzie inna opowieść...
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Jak zwykle Marcinie fantastycze foto i zdjecia,pozdrawiam serdecznie
-
...jednak można koleją turystować z ciekawym skutkiem ... :-) ... !
-
Okolo 40 lat temu rowniez pociagiem i z namiotami jechalismy podobna trasa, na Wegry , jezioro Balaton a potem kierunek (dawniej Jugoslawi ) az do Dubrovnik . Po drodze chcielismy zobaczyc wiele miejsc gdzie krecono fim "Winetu". I tak Marcinie dzieki tobie znowu zajrzalam oi mlodosci, twoje oposy to prawie jak ksiazka co chyba byloby nie zle, gbys NAPRAWDE napisal ksiazke podroznicza gdyz nie kazdy potrafi "sprzdac" to co widzial.
No a dzieki naszym dobrym aparata fotograficznym mozna wiele interesujacych zdjec zrobic. Dotychczas mialam wszystko tylko w glowie (wietdy nie mielismy aparatu fotograficznego) w spokoju i z "maly usmieszkliem wspomnien na ustach" czytalam i ogladalam twoje relacje DZIEKUJE.
-
Marcinie, rewelacyjnie przedstawiłeś swoją podróż - prawdziwą przygodę, która kosztowała wiele trudu, jednak wspomnienia masz cudne i warto było się natrudzić :)
-
Marcinie, cóż mogę dodać do opinii moich przedmówców. W zasadzie nic. Tylko podpisać się obiema rękami i postawić dużego plusa. Pozdrawiam.
-
No wiec dostalem to, o co prosilem :-) Sama podroz pociagiem byla juz bardzo ciekawa - to juz Twoja druga super podroz kolejowa na Kolumberze, a pewnie jeszcze nie ostatnia :-) Albania, po przeczytaniu calosci jawi mi sie jako kraj ciekawszy niz poczatkowo go widzialem przez pryzmat innych opowiesci Twoich i innych Kolumberowiczow. Ciesze sie wiec, ze taka pelna opowiesc tu powstala. Ponadto wlozyles sporo wysilku w eleganckie polaczenie wszystkich swoich relacji w jedna logiczna calosc, za co tez nalezy Ci sie duzo uznania.
Two thumbs up!! :-) -
Piękna podróż, największe wrażenie robi chyba trasa kolejowa. Słoneczną pogodę to pewnie Adaola Ci skombinowała.
-
Dziekuje za zaproszenie. Jak juz pewnie zauwazyles, Twoja nowa podorz juz odkrylem i zaczalem sie z nia powoli zapoznawac...
-
Moniko, nie musieliśmy jechać (w przeciwieństwie do mojej podróży kolejowej przez Azję)
http://kolumber.pl/g/141910-%28FINA%C5%81%29%20Kolej%C4%85%20przez%20Rosj%C4%99,%20Mongoli%C4%99%20i%20Chiny
kupować biletu wcześniej, ale nie wiedzieliśmy, czy można je kupić zaraz przed odjazdem pociągu, a jako że mieszkamy na Górnym Śląsku i dosyć blisko granicy, to woleliśmy dla spokoju skoczyć do Czech i kupić ten bilet wcześniej.
A co do drugiego pytania to bardzo trudno jest to określić, bo to zależy od bardzo wielu czynników. Czarnogóra droższa, Albania dużo tańsza. Poza tym, to jest podróż sprzed kilku lat, więc trochę się tam zmieniło. Ale ceny z jednej jadłodalni z Baru to (ceny w Euro): capuccino 1,2, kawa rozpuszczalna (na Bałkanach zwana Kawą Turecką) 0,70, piwo Nik (jedyne krajowe piwo) 1,5, Ćevapčići 10 sztuk za 6, pljeskavica (podobne mięsco grillowane do Ćevapčići, ale w formie jednego lub dwóch dużych kawałków wyglądających jak mięso do hamburgera) również za 6, zupy po 4, duże pizze za 5-6, naleśniki z serem i szynką za 4, sałatka szopska za 3, sałatka serbska za 2,50. Wiadomo także, że tam gdzie menu po angielsku oraz lokal blisko morza to drożej. -
Marcinie, genialna opowieść! Jak sie kiedyś w końcu będę wybierać to na pewno tu wrócę:) A jak będę chciała przekonać znajomych do pojechania ze mną, to każę im to przeczytać. ...
Dlaczego musieliście kupić bilety z takim wyprzedzeniem?
I jaki jest średni dzienny budżet? -
Uwielbiam te Twoje podróże po Bałkanach:))
Będę czytać i przeglądać na raty:)
Dzięki za wirtualną wycieczkę:) Pozdrawiam! -
Bałkany mają w sobie jakiś magnes, że wszyscy tam jeżdzimy, i wciąż nie mamy dość. Pozdrawiam
-
Ćevapčići robię dzisiaj na obiad.
Lubię bałkańską kuchnię-)
Bardzo ciekawa podróż.
Z przyjemnością się czyta i ogląda.
Pozdrawiam-) -
obejrzałem z przyjemnością
-
To fajnie, jest dużo fotek z tego etapu (w dwóch częściach) oraz filmik. Mam nadzieję, że się spodoba:)
-
Najbardziej się cieszę na: Koleją przez Czarnogórę :)