Fantastyczne, otoczone klifami plaże; miasteczka o krętych i wąskich uliczkach, zabudowanych kolorowymi domkami; knajpki serwujące pizzę, aromatyczną kawę, a na deser lody. Do tego, tu i ówdzie, jakieś kilkusetletnie ruiny... Włochy? Hiszpania? A może Grecja?

Cóż... Gdyby nie padający co drugi dzień deszcz, rzeczywiście można by odnieść takie wrażenie. Bez tej jednej, ale jakże uciążliwej niedogodności, Półwysep St. David's w południowo-zachodniej Walii, bo to o nim mowa, spokojnie mógłby konkurować ze śródziemnomorskimi turystycznymi perełkami.

Niestety, wyspiarska pogoda nie bez przyczyny jest legendarna. Albo ma się szczęście, albo się moknie. My, jadąc do St. David's, liczyliśmy, że zakwalifikujemy się do szczęściarzy.

Bardzo rzadko zdarza się, żebyśmy z Panią Zwierzową, bez konieczności brania urlopu, mieli wspólnie trzy dni wolnego. Dlatego gdy nadarzyła się okazja, jasne było, że trzeba właściwie z niej skorzystać. "Jednodniówki" możemy sobie robić dość często, ale całe trzy dni, to niemal rozpusta!

Pierwotny plan zakładał wyjazd na Półwysep Gower, niedaleko Swansea, z kuszącym Zamkiem Weobley i nieco mniej spektakularnym Oxwich. Kiedy jednak grono chętnych powiększyło się o Tłustą i Jacka, po niezbyt burzliwych dyskusjach, zdecydowaliśmy się na "sam koniec Walii". Oni nasłuchali się jakichś historii o nieziemskim pięknie tego zakątka, a ja naoglądałem się fotek city_hoppera.

W zachwycie nad miejscem, umknął nam drobny, acz nader istotny szczegół - bank holiday, czyli ustawowo wolny od pracy poniedziałek. (Przesadnie praktyczni Brytyjczycy wszelkie święta przenieśli na najbliższy następujący po nich poniedziałek. Ma to swoje plusy: trzydniowy weekend. Ale i minusy: niewielu Brytyjczyków wie, co świętuje. Ot... wolny poniedziałek. Wyjątkowymi, bo nieprzypadającymi w poniedziałek bank holiday'ami są Nowy Rok, Good Friday, czyli Wielki Piątek i Boże Narodzenie.)

Pierwszy majowy bank holiday, to tradycyjnie początek letniego sezony turystycznego na Wyspach. Co dla nas oznaczało problemy z rezerwacją lokum. Szczególnie, że St. David's, choć city, do metropolii się nie zalicza. Obdzwoniliśmy, dosłownie, ze dwadzieścia miejsc. Od typowych angielskich B&B i guest house'ów, po hostele i kempingi. I nic! Tydzień czy dwa przed terminem! W końcu, cudem, udało się znaleźć dwa pokoje w pensjonacie Glendower, w samym "centrum" (cudzysłów z uwagi na wielkość owego centrum) miasteczka. Cena - £33 za noc za osobę, choć może nie najniższa, mieściła się w sezonowej średniej.

Nie mniejsze przygody czekały przy kupnie biletów. Na kolei w UK obowiązuje całkiem sensowna zasada, że im wcześniej kupisz, tym mniej zapłacisz. Przy czym "wcześniej" w tym przypadku można ograniczyć do tygodnia. Bilety można kupić przez sieć, ale później trzeba wymienić je na "kartoniki" w dworcowych maszynkach. Te zaś nie zawsze chcą działać. Szczególnie w niedzielne poranki, a właśnie na niedzielę planowaliśmy wyjazd.

Internetowa cena okazała się szokująco niska - jedyne £22 za bilet w obie strony. Bohaterskim krokiem ruszyłem na dworzec, a pan w okienku, w spodniach ściśniętych paskiem tuż pod obfitym męskim biustem, zaśpiewał... osiemdziesiąt kilka funtów za dwie osoby. Hola, hola! Piętnaście minut temu cena była o połowę niższa! Ja rozumiem, że kryzys, ale aż taka inflacja chyba Wysp nie dopadła? Ściśnięty kasjer wyraźnie nie był zadowolony i próbował bronić swoich racji. A to że muszę znać godziny pociągów, które mnie interesują... proszę bardzo: 10:11 do i 19:25 z Haverfordwest. "No i możesz jechać TYLKO tymi połączeniami." O niczym innym nie marzę! Udało się i 40 funtów zostało w kieszeni. (Ta dygresja, to mała podpowiedź dla podróżujących po Wyspach koleją. Zmotoryzowanych przepraszam.)

Pojechali... Początek trasy był straszny, bo do Cardiff, na niedzielny mecz rugby waliły podchmielone tłumy. Nie pytajcie kto grał, bo ja nawet nie wiem o co w tym sporcie chodzi! W przeciwieństwie do city_hoppera... Pijane i szczęśliwe tłumy uwiecznił zaś dla was spootnick, którego przypadkiem spotkaliśmy w pociągu.

Za Cardiff wagon (nie przedział - wagon) mieliśmy już właściwie tylko dla siebie. Niestety, tylko do Swansea, gdzie pociąg w posiadanie wzięła banda zamroczonych ciderem i zaćpanych (po "przypudrowaniu noska" w kiblu zapominali się wytrzeć) i śmierdzących niemiłosiernie Irlandczyków. Śmierdzących z brudu i kilkudniowego balowania, a nie z faktu bycia Irlandczykami! Sąsiednią wyspę odwiedzili w ramach kawalerskiego wieczoru któregoś z nich. Przyznaję - bałem się ich jak cholera! To coś jak rezerwa wracająca do domu.

Dopiero kiedy wkręciłem jednemu z nich, że jesteśmy Meksykanami na wakacjach w Europie (świńska grypa, te sprawy...) staliśmy się dla nich "niezaczepialną" ciekawostką... Chociaż zaczepić to ja miałem ochotę jednego z nich! Nie wiem czym koleś był zrobiony, ale siedział milczący, wpatrzony w fotel i z dokładnością zegarynki, co trzydzieści sekund, krzyczał "big dick!".

Dzięki Bogu, że dojechaliśmy do Withland - wymarłej stacji przesiadkowej. Stąd jeszcze dwadzieścia minut do Haverfordwest i kolejne pół godziny autobusem do St. David's. A droga wyśmienita! Ostre zakręty i podjazdy takie, że zastanawialiśmy się, czy rzężący autobus podoła. Nie znam się, ale niektóre górki miały 16% (a może stopniowe?) nachylenie. Za to widoki na klify i plaże, wiadomo - bezcenne...

  • W rolach głównych
  • W rolach głównych
  • Ffordd allan

W St. David's szybko zrozumiałem, co znaczy "najmniejsze city w UK". Bardzo przesadzając, do każdego punktu w mieście można dojść w maksymalnie pięć minut. I to wolnym krokiem! Mniej więcej tyle zajęło nam odnalezienie naszego hoteliku. A tu, sympatyczna starsza pani z twardym walijskim akcentem zapytała tylko, czy życzymy sobie full english breakfast, skasowała należność i dała klucze do fantastycznych pokoi na poddaszu z widokiem, a jakże, na słynną Katedrę, niemniej słynne ruiny Pałacu Biskupiego, wzgórze St. David's Head i majaczące w oddali morze.

Po dziesięciu minutach byliśmy już "na mieście". Jacek ruszył na, bezskuteczne jak się szybko okazało, poszukiwania tytoniu, ciderka i... koszulek. W ferworze przedwyjazdowej walki zapomniał, że mogą się przydać.

My, wzorem średniowiecznych pielgrzymów, udaliśmy się do monumentalnej Katedry, złożyć hołd Świętemu Davidowi - patronowi jej samej, miasteczka i całej Walii. Krótka była to pielgrzymka - zaledwie kilka metrów.

Setki lat temu, gdy na Wyspach królował surowy katolicyzm, dwie pielgrzymki do St. David's miały taka samą "wartość odpustową", jak pielgrzymka do Rzymu. Dziś pątników zastąpili miłośnicy gotyckiej architektury i świętego (nomen omen) spokoju.

Na teren katedralny, otoczony niewysokim kamiennym murkiem, wchodzi się przez odrestaurowaną bramę, mieszczącą skromne muzeum prezentujące dzieje Katedry na przestrzeni wieków i różne etapy prac konserwatorskich. A za bramą... Za bramą zdziwienie. Ogromna Katedra, której wieżę widać z niemal każdego punktu miasta i okolicy, skryła się w głębokiej dolinie. Jej zbocza, pod zmurszałymi nagrobkami, kryją szczątki mniej lub bardziej znamienitych wiernych i dostojników.

W dół prowadzi 39 schodów. Miejscowa legenda mówi, że kto je pokona (tyle że w górę) i bez zatrzymywania i odpoczynku, na bezdechu przejdzie bramę, temu spełni się marzenie. Trudno powiedzieć, czy to prawda, bo nie trzeba być nałogowym palaczem, by, zdobywając "szczyt", dostać zadyszki.

Powątpiewając w zaczarowane ćwiczenia oddechowe, zaszliśmy do Katedry. I tu kolejna niespodzianka. Ogromna z zewnątrz bryła, podzielona na nawy, kaplice, kapliczki, chór, itp, w środku sprawia wrażenie niewielkiego kościoła. Wystrój i zdobienia dalekie są co prawda od barokowego rozpasania wielu świątyń katolickich, ale przy, chociażby, surowej i zimnej Katedrze Herefordzkiej, klejnot z St. David's niewątpliwie błyszczy. Zdecydowanie najpiękniejsze są misternie rzeźbione sklepienia. Poza tym, jak przystało na kilkusetletnią sakralną staruszkę, sporo tu grobów różnych znakomitości. Od krzyżowców, przez bogatych donatorów, po tutejszych biskupów. Ciekawe też, że ściany świątyni zdobi kilka... ikon. Moja Pani, która zna się trochę na prawosławiu, stwierdziła, że i technika i motywy są jak najbardziej ortodoksyjne.

Gdzieś w zakamarkach Katedry zgubiliśmy Tłustą, która wpadła w szał fotografowania. Po wyjściu, mimo kilku rund wokół kościoła i cmentarza, nie udało nam się jej odnaleźć, a komórki w dolinie straciły zasięg. Trudno, uznaliśmy, że w takiej metropolii raczej się nie zgubi i poszliśmy sprawdzić czy słynny Pałac Biskupi, zupełnie przypadkiem, jest jeszcze otwarty dla zwiedzających. Niestety...  Niedziela koło 17., więc... tea time. Zamknięte. Połaziliśmy trochę wokół, szukając ukrytych ujęć i już mieliśmy wracać, gdy wpadli na nas zagubieni Tłusta i Jacek.

Z zakupów oczywiście nic nie wyszło, bo najdłużej otwarta w mieście stacja benzynowa, pracuje do 16. God bless przezorność! Przytargaliśmy ze sobą z Herefordu karton brazylijskiej Brahmy. Zapas wystarczający, by iść na plażę. Tylko którędy?

  • 'Centrum' St. David's
  • Widok z okna
  • Katedra St. David's
  • Gatehouse
  • Katedra St. David's
  • Katedra St. David's
  • Katedra St. David's
  • Katedra St. David's
  • Katedra St. David's
  • Katedra St. David's
  • Katedra St. David's
  • Katedra St. David's
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Ruiny Pałacu Biskupiego

W zasadzie z każdego wzniesienia w St. David's widać morze, ale nam, nawet po wyjściu z doliny, w której rozłożyły się Katedra i Pałac Biskupi, świat zasłaniały... żywopłoty. Kto grał w jakąkolwiek rajdówkę wie o czym mówię. Kto nie grał... Wyjaśniam.

Na Wyspach drogi niższych kategorii otacza się kamiennymi murkami, albo właśnie żywopłotami. Przy czym drogi zazwyczaj biegną w "dolinkach", więc możliwość podziwiania krajobrazu jest zerowa.

A! I jeszcze a propos dróg. Katedrę od Pałacu oddziela rzeczka Alun. Z obu stron dochodzi do niej droga. Ale... mostu brak! (wyłączając kładkę dla pieszych) Zamiast mostu jest... bród. Jak informuje znak "nieprzystosowany dla pojazdów mechanicznych". Konno, owszem, da radę. Rowerem - raczej ciężka sprawa, ale próbować zawsze można.

Ok, idziemy nad morze. Logika podpowiadała by iść na zachód, ale droga, tuż za miasteczkiem, rozgałęziała się. Ja tam zawsze idę w lewo. A reszta za mną. Nie zawsze słusznie... Po pół godzinie marszu, plaży wciąż nie było widać. Górki, pastwiska - jak najbardziej, ale nie tego akurat szukaliśmy. Chyba zawracamy. Dobrze że przynajmniej słońce nam sprzyjało, świecąc przyjemnie i wciąż wysoko.

Wróciliśmy do skrzyżowania bez drogowskazów i, znów, z nadzieją ruszyliśmy nad morze. Po kilku minutach spotkaliśmy (w końcu!) jakichś ludzi. Na pytanie "gdzie jesteśmy?" (w domyśle: na mapie), bezradnie rozłożyli ręce. Ale, co zdecydowanie ważniejsze, wiedzieli, że dróżka prowadzi na Whitesands Beach. Odpowiedź zupełnie nas satysfakcjonująca!

Co prawda zamiast dzikiej i odludnej plaży, znaleźliśmy płatny parking z toaletami i zapleczem gastronomicznym, ale, nie oglądając się za siebie, zdecydowanie było czym cieszyć oczy. Poza tym, dzięki dość wietrznej pogodzie, plażę dzieliliśmy w zasadzie tylko z kilkoma zabłąkanymi weekendowiczami, surferami i morskimi kajakarzami co chwilę ginącymi w spienionej wodzie.

Whitesands to największa plaża w okolicy. Szeroka na kilkadziesiąt metrów, może nie do końca białego, ale bardzo drobnego piasku, ciągnie się kilka kilometrów z północy na południe. Od południa zamyka ją Przylądek St. John, gdzie czasem (oczywiście nie wtedy gdy my byliśmy w okolicy) harcują delfiny. Z drugiej strony, coraz bardziej klifowy brzeg znaczy początek St. David's Head - jednego z wyższych wzniesień w okolicy.

Przeszło nam przez myśl, żeby z biegu się tam wspiąć, ale szybko uznaliśmy, że każda nieznana górka, nawet niezbyt trudna, po zmroku może okazać się sporym wyzwaniem dla zupełnych amatorów.

Mnie najbardziej ciągnęło do Coetan Arthur Burial Chamber, jednego z wielu rozsianych po Wyspach celtyckiego "arturiańskiego" grobu skrytego gdzieś wśród skał i żółto kwitnących krzewów. Skoro jednak kamienie przetrwały dwa tysiące lat, pewnie poczekają jeszcze kilka. Bo, niestety, ostatecznie nie udało nam się zaliczyć góry wcale...

Zresztą, sama Zatoka Whitesands i sąsiadujące z nią klify, też były warte spaceru. Widoki przednie, a i zdjęcia w świetle zachodzącego słońca niezgorsze...

  • W drodze na Whitesands Beach
  • W drodze na Whitesands Beach
  • W drodze na Whitesands Beach
  • W drodze na Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • Whitesands Beach
  • W drodze z Whitesands Beach
  • W drodze z Whitesands Beach
  • W drodze z Whitesands Beach
  • W drodze z Whitesands Beach

Do St. David's wróciliśmy akurat na najlepszy spektakl w miasteczku - zachód słońca nad Katedrą. Cholera... 90% "wyjazdowych" zachodów słońca zaliczyłem gdzieś na Południu, gdzie całe widowisko trwa dosłownie kilka minut. A tu? Tak rzadko oglądane na Wyspach słońce, jakby w ramach rekompensaty chowało się za horyzontem całymi godzinami. Jakby nie wiedziało jak się zachować przed dawno niewidzianą publicznością.

Mówcie co chcecie! Że kicz? Że tandeta? Że marny landszafcik? Może... Ale niewielu przyzna, że na nich to nie działa.

Po przedstawieniu, nasyciwszy pierwszy głód wrażeń, zachciało nam się zaspokoić też ten meczący trzewia. I to dopiero wyzwanie! W miasteczku liczącym oficjalnie 1600. mieszkańców, trudno spodziewać się zbyt wielu knajp. Ba! Patrząc z polskiej perspektywy, trudno spodziewać się jakiejkolwiek. Marzyliśmy o "Chińczyku", albo chociaż marnym kebab shop'ie. Skończyliśmy w najmarniejszym i jedynym fish & chips'ie...

Nie mniejszy problem stanowiło znalezienie miejsca na wieczornego browarka. "The Bench" w "centrum" wydał się nam zbyt "ę-ą", ze starszymi parami popijającymi winko. Za to jedyny pub w miasteczku prezentował się przyzwoicie, ale z trudem udałoby się wcisnąć tam szpilkę. Może to dlatego, że mile widziane były tam psy (na smyczy!) i "dobrze zachowujące się dzieci"?

Nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do hoteliku, gdzie sporo przed 22., jak "dobrze zachowujące się dzieci" zasnęliśmy przed telewizorem.

Ale... Nie ma tego złego... Rano obudziliśmy się rześcy i, co istotne, bez dolegliwości poalkoholowych. Po prawdziwym, pełnym angielskim śniadaniu (klasyka!), w którym nieporozumieniem były tylko tosty smażone na głębokim tłuszczu, mogliśmy ruszyć zdobywać walijskie klify. A w zasadzie moglibyśmy, gdyby nie padało.

Zamiast maszerować prosto na wybrzeże, najpierw obeszliśmy sklepy ze sprzętem outdoorowym. Dziwnie, bo mimo bank holiday'a wszystkie były otwarte. W końcu kupiłem porządną przeciwdeszczówkę. Za dość przyzwoite pieniądze, muszę przyznać. Butów, w których zakochałbym się od pierwszego wejrzenia, niestety nie znalazłem.

Kolejny przystanek... może jednak w końcu się rozpogodzi? ...to Art & Craft Fair w magistracie - wystawa raczej pseudoartystycznego rzemiosła.

I ostatnia atrakcja St. David's - dosłownie, bo dalej zaczynają się już pola - centrum Oriel y Parc. Mógłbym napisać, że skromnie, biednie i w ogóle lipa, ale przypominam, że mówimy o trochę ponad półtoratysięcznym miasteczku na końcu świata. Wobec powyższego, dość bogaty wybór darmowych informatorów i ulotek, trochę monografii historycznych i krajoznawczych w przystępnych cenach, wszystko razem w komputerach i bardzo życzliwa obsługa, to tylko kilka z plusów centrum. Miniaturowe muzeum do obejścia w trzy i pół minuty, w czasie deszczu też jest jakąś opcją. Do tego kawiarnia, czytelnia, sklepik i ... kryty plac zabaw dla maluchów. W sumie, chciałbym takie "biedne" centra widzieć w dużo większych polskich miasteczkach.

Wśród materiałów na temat wyrobu lokalnego cidera, przewodników po lokalnych pubach i innych, jakże poważnych publikacji znaleźliśmy też trasy kilku pieszych wędrówek po okolicy. Przydatnych o tyle, że zaznaczono na nich niemal każdy kamień. Oczywiście z informacją skąd się tam wziął.

Porzuciwszy ostatecznie nadzieję na poprawę pogody, zdecydowaliśmy się na trasę po klifach Caerfai Bay, St. Non's Bay, aż do ujścia rzeki Alun.

  • Katedra St. David's o zachodzie słońca
  • Katedra St. David's o zachodzie słońca
  • St. David's o zachodzie słońca
  • Old Cross
  • St. David's o zachodzie słońca

Caerfai Bay to najpiękniejszy kawałek wybrzeża jaki znaleźliśmy na Półwyspie St. David's. Nawet w deszczu i przy silnym wietrze, dzięki rdzawoczerwonym skałom i żółto kwitnącym krzewom porastającym otaczające pagórki, wygląda niezwykle malowniczo.

Z plaży, na którą schodzi się wąską, niemal niewidoczną ścieżką, można wejść do kilku mniejszych i większych grot. Ich wnętrza, gdzie morze w czasie przypływu łączy się z setkami małych cieków wypływających spomiędzy skał, natura pomalowała na niesamowite kolory i wzory! Chociaż dla mnie, najciekawszym, najbardziej fotogenicznym... nie wiem... no najfajniejszym widokiem, były ogromne głazy wyrastające z drobnego piasku, porośnięte brunatnoczerwonymi algami. Zresztą, wodorostowa łąka odkryta przez odpływ, też wyglądała niezwykle.

Z plaży, bardzo kulturalnie i bez pośpiechu, wyprosił nas przypływ. Co prawda nie wyglądał groźnie, ale nie znając miejscowych warunków, woleliśmy nie ryzykować utknięcia w jednej z jaskiń, albo na którejś ze skał.

  • Odpływ w Caerfai Bay
  • Caerfai Bay
  • Caerfai Bay
  • Odpływ w Caerfai Bay
  • Odpływ w Caerfai Bay
  • Odpływ w Caerfai Bay
  • Odpływ w Caerfai Bay
  • Odpływ w Caerfai Bay
  • Odpływ w Caerfai Bay
  • Odpływ w Caerfai Bay
  • Odpływ w Caerfai Bay
  • Odpływ w Caerfai Bay
  • Caerfai Bay

Kilka kilometrów na zachód, wąską i śliską ścieżką, wijącą się metr-dwa, a czasem dosłownie kilka centymetrów od krawędzi klifów, znajduje się jedno z ważniejszych miejsc pielgrzymkowych wczesnośredniowiecznej Walii - źródło i kaplica St. Non's.

St. Non (wybaczcie, ale nie znam polskiego odpowiednika tego imienia, a Świętej Nony nie chcę wymyślać) była matką Świętego Davida. Jak mówią legendy i tradycja, Święty miał przyjść na świat w miejscu gdzie dziś znaleźć można skromne ruiny dawnej kaplicy. Zgodnie z celtyckimi podaniami, w noc narodzin Davida szalała dzika burza, a w chwili gdy przyszły Święty wydał z siebie pierwszy krzyk, kilka metrów dalej, ze skał wybiło źródło. Przez stulecia wodę z niego uważano za cudowną i leczniczą. Teraz tabliczka obok informuje, że woda nie nadaje się do picia...

Bardziej niż same zabytki, nader skromne jakby nie patrzeć, fascynuje fakt, że miejsce kultu przetrwało kilkanaście wieków. A co ciekawsze, choć to może lekkie nadużycie, wciąż odwiedzają je pielgrzymi tacy jak my.

Szczególnej magii może już w tym miejscu nie ma, ale widoki piękne.

Zresztą, doceniać musieli je również przodkowie walijskich Celtów, którzy w epoce brązu wznieśli tu kamienny krąg. Szkoda tylko, że do dziś zachował się jeden jedyny, samotny kamień.

Niedaleko ruin starej kaplicy, w latach 30. ubiegłego wieku, wzniesiono nową, tuż obok niezbyt urodziwego uzdrowiska. W miniaturowej świątyni, czasem, ale bardzo rzadko, odbywają się katolickie nabożeństwa. Najwyraźniej częściej odwiedzają ją jednak pielgrzymi i przypadkowi goście. Świadczą o tym dziesiątki świec palonych w intencji bliskich i spraw wymagających interwencji boskiej.

Niestety, z zewnątrz, uroczą wydaje się kaplicę, szczelnie zasłoniły rusztowania. Może warto tu wrócić po remoncie?

Po kolejnych paru kilometrach klifowej trasy, doszliśmy do ujścia rzeki (choć określenie "strumyk" byłoby bardziej na miejscu) Alun. Wrzynająca się głęboko w ląd zatoka Porth Clais, w której rzeczka łączy się z morzem, stanowiła kiedyś ważny port handlowy. Dziś kołysze się tu leniwie kilka prywatnych łódek i pontonów z silnikami, na których przy lepszej pogodzie, można oglądać wybrzeże od strony wody.

  • Klify wokół St. Non's Bay
  • Klify wokół St. Non's Bay
  • Klify wokół St. Non's Bay
  • Klify wokół St. Non's Bay
  • Klify wokół St. Non's Bay
  • Klify wokół St. Non's Bay
  • Klify wokół St. Non's Bay
  • Klify wokół St. Non's Bay
  • Klify wokół St. Non's Bay
  • Klify wokół St. Non's Bay
  • Klify wokół St. Non's Bay
  • St. Non's Chapel
  • Old Cross
  • St. Non's Shrine
  • St. Non's Chapel
  • St. Non's Chapel
  • St. Non's Chapel
  • St. Non's Chapel

Stąd, już asfaltową szosą, wróciliśmy do St. Davids's. Jedyny fish & chips w "mieście" był zamknięty, więc za obiad musiały nam wystarczyć chińskie zupki z gumowatymi bułkami. Niedosyt z jednej, a nadal kiepska pogoda z drugiej strony, skłoniły nas jednak poszukiwań jakiegokolwiek lokalu z ciepłym jedzeniem i zimnym piwem.

"The Bench", która wcześniej wydawała nam się zbyt "posh", teraz była tylko zbyt zatłoczoną pizzerią. Jak się nie ma co się lubi...

Po dopełnieniu brzuchów, poprawieniu nastrojów browarkami i wczesnym zmroku, uznaliśmy, że deszcz już nam niestraszny (ledwo mżyło) i pora obejść miasto z "zupełnie innej strony".

"Zupełnie inna strona" nie okazała się dłuższa, choć taką żywiliśmy nadzieję. A jej największą atrakcja okazało się... stado krów.

Dawno temu, gdzieś w komentarzach do jakiegoś "krowiego portretu", pisałem, że jedynym talentem jakim obdarzył mnie Stwórca, jest umiejętność naśladowania bydlęcej mowy (wiem, niewiele, ale lepsze to niż całkowite beztalencie, prawda?). Nieskromnie dodam, że dialog międzygatunkowy wychodzi mi doskonale! Chociaż nie... Chyba jednak nie dialog, bo ten zakłada wzajemne zrozumienie. W moim zaś przypadku, komunikacja jest jednostronna. Szkoda, bo niewiedząc co "mówię", przyciągam krówki, jak wyprzedaże płeć piękną.

Tak było i tym razem. Podrobiony lekko piwkiem i podjudzany przez towarzyszy, zacząłem szukać porozumienia z dużym stadem rozproszonym po całkiem sporym pastwisku. Rogacizna najpierw zbiła się w kupę, a chwilę później sforsowała prowizoryczne ogrodzenie i biegiem ruszyła w naszą stronę! Gdyby nie kolejny płot, dodatkowo wsparty gęstymi krzakami, jak nic by nas zadeptały! A tak, pokonwersowaliśmy sobie w świetle księżyca o życiu, tarzając się niemal ze śmiechu. Z krowiego punktu widzenia musieliśmy wyglądać na nienormalnych...

Na ostatni poranek zostawiliśmy sobie Pałac Biskupi. Ta ogromna rezydencja, wraz z przylegająca Katedrą, od XIII wieku stanowiła o znaczeniu St. David's na mapie Wielkiej Brytanii.

Największe zasługi w stworzeniu tego imponującego kompleksu przypisuje się dwóm miejscowym biskupom: Thomas'owi Bek i Henry'emu de Gover. Pierwszy zaplanował i rozpoczął budowę. Drugi dokończył ją z niespotykanym rozmachem. Nie potrzeba zbyt bujnej wyobraźni, by, mimo dzisiejszej ruiny, pojąć jak wielką władzę mieli średniowieczni mieszkańcy Pałacu. Panowie życia i śmierci dla miejscowej ludności, mogący, jeśli taka była potrzeba lub kaprys, obalać królów, sterować sojuszami i zakulisowo bądź jawnie, rządzić Brytanią.

Na co dzień, w chwilach wolnych od ciężaru sprawowania duchowego i politycznego przewodnictwa, bawili się w wielkich salach balowych, których stoły uginały się od jadła i wina składowanego w przepastnych piwnicach rezydencji.

Bez dwóch zdań - Pałac robi wrażenie! A finezyjne wykończenia - ozdobne framugi okien, dziesiątki płaskorzeźb - skutecznie maskują prawdziwe oblicze średniowiecznego Kościoła. Jego wszechwładzę, wpływy i wyzysk.

  • Katedra St. David's nocą
  • Krzyże
  • Bydlęta
  • St. David's pochmurne
  • St. David's pochmurne
  • St. David's pochmurne
  • St. David's pochmurne
  • Barometr?
  • Gatehouse
  • Alun River
  • Alun River
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Ruiny Pałacu Biskupiego
  • Katedra widziana z Ruin Pałacu Biskupiego
  • W Ruinach Pałacu Biskupiego
  • Dancer:-)

Do południa uroki i atrakcje St. David's mieliśmy ostatecznie i dogłębnie przerobione. Do pociągu zostało nam za to przeszło pół dnia i tylko trzydzieści kilometrów. Kupiliśmy więc day explorera za £5'50 i zaopatrzeni w ulotki z informacji turystycznej i wiedzę od wujka google, ruszyliśmy w stronę Haverfordwest.

Pierwszy przystanek: Solva.

Ta położona w głębokiej dolinie, z kamiennym mostkiem i kolorowymi domkami wioska, kojarzy się bardziej z południem Europy niż Wielką Brytanią. Szczególnie gdy spaceruje się po niej w promieniach słońca, które późno, ale jednak zdecydowało się w końcu wygrzebać spod pierzyny chmur.

W miejscowym pubie zostawiliśmy plecaki ("Ale na pewno nie ma bomb?") i wybraliśmy się na milowy spacer do stuletniej przędzalni wełny.

Łąki, kwitnące na żółto wzgórza, leśne zagajniki, wijąca się nieopodal rzeka... Do tego pasące się krowy, owce i... alpaki! Generalnie sielanka. Czasami naprawdę tęskno mi do takich klimatów...

Przędzalnia w Middle Mill okazała się najmniej interesującym punktem programu. Ot, zakurzona fabryczka chodników, której największą atrakcją jest napędzane wodą koło młyńskie.

Ale z drugiej strony... Miejsca takie na pewno znajdują swoich amatorów. Zafascynowanych techniką, tudzież wełnianymi dywanikami. Ludzie mają rożne hobby i nie mnie to oceniać.

W tym miejscu należy się głęboki ukłon brytyjskim fachowcom od turystyki. Za co? Ano właśnie za informacje! W każdym centrum informacji turystycznej na Wyspach, można znaleźć masę "drobnych" ulotek, broszur i książeczek, przedstawiających wszelkie, nawet najdrobniejsze i najbardziej nieciekawe atrakcje okolicy. (Nieciekawa atrakcja to chyba oksymoron, prawda?) Stanowią one fantastyczna pomoc w organizacji, takich jak nasz, krótkich, jedno lub kilkudniowych wypadów. Nie trzeba kupować grubego przewodnika po całym kraju czy regionie, w którym umiarkowanie przydatne może okazać się ledwie kilka stron. Wystarczy kilka świstków papieru, z mapkami i krótkim info i wszystko wiemy!

Dlaczego o tym wspominam? Bo brakuje mi tego w Polsce. Będąc ostatnio na lotnisku w Gdańsku, w kiosku informacji turystycznej (!!!) znalazłem stos reklam drogich hoteli i restauracji, broszurkę dotycząca całej (!!!) Polski i kilka innych komercyjnych materiałów. A gdzie muzea i galerie Trójmiasta? Gdzie Starówka, oliwska Katedra i Zoo, sopocki Monciak i molo? Gdzie Kaszuby, Kociewie i Żuławy, czy choćby mega-atrakcja na światową skalę - Zamek Malborski? Gdzie praktyczne info o pociągach i autobusach? Nie ma! A moim skromnym zdaniem być powinno. Bo skoro Woolen Mill koło Solvy znajduje amatorów, tym bardziej znajdą ich prawdziwe cuda, perły i diamenty.

Nic to... Wypiliśmy obiecaną właścicielowi pubu kawę i piwko i jedziemy dalej.

  • Dwujęzyczność
  • Kolorowa Solva
  • Postmodernistyczna Solva
  • Czarno-biała Solva
  • Pastelowa Solva
  • Solva
  • Most w Solva
  • Kolorowa Solva
  • Okno
  • Studnia
  • Land Rover
  • Pagórki
  • Alpaki
  • Middle Mill
  • Most w Middle Mill

- Jak dojść do Zamku Roch?
- To w Roch jest zamek? - zapytał zdziwiony kierowca autobusu.
- Ano jest. W takim razie wystarczy, że nas tam wysadzisz...

Idąc przez Roch najlepiej patrzeć pod nogi, albo w niebo. W żadnym wypadku nie wolno rozglądać się na boki. Miasteczko/wieś to typowa sypialnia z równymi rządkami jednakowych domów z ogródkami i bez absolutnie żadnego charakteru. Pechowo, zamek stoi końcu tego potworka. Drogę wskazała nam lollipop lady, czyli "odblaskowa babcia" z lizakiem, przeprowadzająca przez ulicę szkolne dzieciaki. Choć w przeciwieństwie do kierowcy nie miała problemów z lokalizacją zamku, zdziwiła się, że ktoś chce go oglądać. A warto!

Roch Castle nie imponuje może wielkością czy technicznymi nowinkami, jak inne walijskie zamczyska, ale mając zbędną godzinkę, na pewno warto go zobaczyć. Właśnie... Zobaczyć a nie zwiedzić, bo zamek jest prywatny i zamknięty dla nieproszonych gości. Ale rzut oka lub dwa w zupełności wystarczą, bo to jedna z tych kamiennych średniowiecznych warowni, które najlepiej prezentują się z dystansu.

Przyklejony do stromej, wyrastającej na kilkanaście metrów skały, wygląda jak przeniesiony wprost z baśni czy innego horroru. Tylko nietoperzy brak.

Jeśli ktoś będzie w okolicy, polecam!

  • Roch Castle
  • Roch Castle
  • Roch Castle
  • Roch Castle

W końcu, ale nadal mając prawie trzy godziny zapasu, dotarliśmy do Haverfordwest. Z taką nazwą miasto nie może być szczególnie atrakcyjne, ale i tu warto się zatrzymać i chwilę pospacerować.

Na pierwszy ogień idzie, oczywiście, zamek. Tak, tak... Kolejny. Ale nie bez przyczyny Walia reklamuje się jako kraj z największą na świecie liczbą zamków na milę kwadratową...

Ze zbudowanego około 1110 roku Haverfordwest Castle, do dziś przetrwała tylko skorupa murów i rozsypujące się baszty. Rozpościera się z nich przyjemny widok na miasto i okolicę. Z miasta i okolic natomiast, gołe mury zamku prezentują się zdecydowanie ciekawiej niż z bliska.

W dawnym domu naczelnika więzienia, które w XIX wieku wybudowano na zamkowym dziedzińcu, mieści się muzeum prezentujące tysiącletnią historię miasta. Niestety, czynne do 17. Spóźniliśmy się dwadzieścia minut.

Tak, ale... always look on the bright side of life... nie tracąc czasu na muzeum, znaleźliśmy doskonałego "Chińczyka". Knajpka stoi nad brzegiem rzeki Cleddau, tuż obok starego mostu. Stąd, w ciepłym świetle zachodzącego słońca, kolorowe miasteczko wygląda zupełnie przyzwoicie.

Co ciekawe Cleddau River jest jedną z tych rzek, których nurt zależy od morskich pływów. Przy odpływie wszystko jest jak należy: rzeka wpada do morza i po sprawie. Ale podczas przypływu i przy silnym wietrze od zachodu, to morze "wpada" do rzeki i odwiedza Haver. Swoją drogą, dawniej jeden z najważniejszych portów w Walii.

A... Jeszcze jedna ciekawostka. Na zachodnie rubieże Walii najwyraźniej nie dotarły jeszcze rzesze polskich emigrantów. Spotkani przypadkowo rodacy tak się ucieszyli na nasz widok, że aż wydało nam się to podejrzane. Rzecz jasna skończyło się na miłej pogawędce i sugestiach co jeszcze warto zobaczyć. Nas jednak interesował już tylko dworzec.

19:25 - Odjazd...

-----
* "Croeso i Tyddewi", po walijsku: "Witamy w St. David's".

  • Haverfordwest
  • Haverfordwest Castle
  • Haverfordwest Castle
  • Haverfordwest Castle
  • Gołąbeczki
  • Haverfordwest
  • Haverfordwest z góry
  • Haverfordwest
  • Cleddau River
  • Haverfordwest

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. zfiesz
    zfiesz (21.07.2009 16:09)
    a co? a co? a spytać nie wolno?!?:-p
  2. rebel.girl
    rebel.girl (18.07.2009 16:38)
    wróciłam, a co? ;p
  3. polosky
    polosky (09.07.2009 4:26)
    super.
  4. zfiesz
    zfiesz (30.06.2009 20:46)
    @loca: spróbowałabyś 'brnąć'!:-) dzięki za info o nonie. przyznam, że nie sprawdzałem, bo oryginał wydał mi się zbyt egzotyczny (chociaż... co ja wiem o świętych?:-) a melaria, to przecież zdrobnienie od nony! to takie oczywiste;-)

    @besir: sorrki, ale chyba w żadne układy nie chciałbym z tobą wchodzić. to nic osobistego! po prostu nie wyobrażam sobie dwóch perfekcjonistów;-) na jednym wózku! mogłoby dojść do straszliwych czynów!:-) ale dzięki za uznanie:-)

    @rebel: i co? wróciłaś, czy jeszcze nie?:-p

    @powsinoga: mój dylemat wynikał z zapomnienia:-) zwyczajnie nie pamiętałem jaki symbol był na znaku. teraz już wiem, bo widziałem inny, ze brytyjczycy oznaczają podjazdy procentowo. i dziękuję za obiektywną opinię;-)

    @kyśka: jak piękna, to chyba nie brnęłaś? czy jednak?:-) dzięki za plusa!:-)
  5. bkrystina
    bkrystina (29.06.2009 14:25)
    piękna relacja dobrnełam do końca i wielki +
  6. powsinoga45
    powsinoga45 (28.06.2009 13:18)
    Barwnie opisujesz to, co zobaczyłeś. A w dodatku dość obiektywnie.
    Co do nachylenia zbocza... szesnastoprocentowe oznaczałoby, że na stu metrach masz do szesnastu metrów wysokości (laik mówi) - dla pieszego to phi, ale dla autobusu? chyba jednak masz rację :) tak tylko głośno myślę...
  7. rebel.girl
    rebel.girl (28.06.2009 0:39)
    jeszcze tu wrócę! ha!
  8. gruppo_kual
    gruppo_kual (27.06.2009 16:12) +1
    aha - zapomnialem dodac...jest tu serce i jest tu praca...a tego trudno nie docenic! Calkowite przeciwienstwo pustego "lansu"
  9. gruppo_kual
    gruppo_kual (27.06.2009 16:10)
    Zfieszu- moze sie umowimy, ze Ty bedziesz pisal, a ja focil i wybierzemy sie w swiat? Moze wreszcie stalbym sie milionerem? :)
    Fajna relacja, wciagajaca i dowcipna, a co tym trudniejsze, ze z miejsca ktore ja bynajmniej ocenialem jako nienazbyt interesujace. Relacja taka, jak ta potrafi zachecic do odwiedzenia...to calkiem jak dobre fotografie...ale chyba rozumiesz aluzje? :)
  10. fiera_loca
    fiera_loca (25.06.2009 22:33)
    przeczytawszy,pozno...ale wcale powodem nie byla koniecznosc "przebrniecia z mozolem",absolutnie.Ciekawa relacja.
    Aha, no a ja sie spotkalam z sw. Nona,nawet chyba w wikipedii uzywa sie tego polskiego odpowiednika.W opracowaniach po hiszpansku jest santa Nonna, czasem znana jako Melaria (yyy?),sie jeszcez zwiedzialam ,ze ona to mniszka byla i syn jej , rzekomy Dawid, to owocem gwaltu byl! ho,ho!
  11. zfiesz
    zfiesz (23.06.2009 17:17)
    ok, rozumiem... trudne wybory:-)

    a 'punkt startu' mam chyba taki sam zarówno w stosunku do północnej, jak i południowej walii. tylko połączenia na północ trochę gorsze;-)
  12. zfiesz
    zfiesz (23.06.2009 17:08)
    ależ czytałem uważnie hopperq! tylko, że te dodatkowe atrakcje (poza klifami oczywiście!) można było 'zaliczyć' w dwie-trzy godzinki! a północ mnie jeszcze tak bardzo nie ciągnie. chociaż zamki mają fajniejsze;-) powoli napalam się na środkowe wybrzeże:-)
  13. zfiesz
    zfiesz (23.06.2009 16:56)
    @mimbla: no ale sama powiedz, czy część bajek i baśni nie jest przerażająca? właśnie o takich myślałem:-)

    @hopper: wiesz, ze wszystkie te miejscówki miałeś na trasie do cardiff?:-) mogłeś chłopie, mogłeś:-) i dlaczego nierealne? jak coś, wpadaj! pojedziemy na gower, albo kawałek dalej... nie pamiętam jak to się nazywało, bo to jedna z tych fantastycznych walijskich nazw... gdzie stoi z pięć rożnych zamków wartych zobaczenia!;-)
  14. mimbla.londyn
    mimbla.londyn (23.06.2009 8:59)
    Tak ,relacja swietna !
    No i te perelki slowne ,typu : "wygląda jak przeniesiony wprost z baśni czy innego horroru"
    : )
    Zdjecia baaaardzo klimatyczne .
  15. zfiesz
    zfiesz (22.06.2009 21:08)
    zdecydowanie polecam aga... bardzo niedoceniony to klejnot w brytyjskiej koronie!
  16. sagnes80
    sagnes80 (22.06.2009 20:15) +3
    świetna relacja :) zabawna i bardzo ciekawa, no i te zdjęcia.... mam nadzieję, że kiedyś odwiedzę piękną, malowniczą Walię :) od razu poprawił mi się nastrój :) dzięki!!!
  17. zfiesz
    zfiesz (22.06.2009 19:41) +4
    stary, jak se lekko dziabnę, to żadna krowa mi nie straszna... zero bariery językowej!

    a wilgoć mamy na całej wyspie... niestety.

    za to wzory do naśladowania mam zamiar kiedyś osobiście zaszczepić na polski grunt!:-)
  18. dino
    dino (22.06.2009 19:39) +2
    zfiesz - zaczytałem się w tę walijską opowieść...

    niby tylko trzy dni, le wrażeń sporo - mnie też rozśmieszylo Twoje krowie gadanie :))
    zimne zamczyska, wilgoć - chyba wszyscy tam cierpią na jakąś rwę, albo inne lumbago...

    co do informacji turystycznej to mnie zdecydowanie wkurza to co mamy w Polsce - jeszcze długo się trzeba uczyć...

    dzięki!
  19. zfiesz
    zfiesz (22.06.2009 19:39) +2
    oby to były grzeczne sny!!!:-) dzięki wszystkim za plusy!:-)
  20. dingo11
    dingo11 (22.06.2009 19:31) +1
    aż chce się jechać, a wnętrze katedry snić mi się będzie po nocach !
  21. zfiesz
    zfiesz (22.06.2009 17:00)
    a ja chciałbym mieć taką pogodę jak ty miałeś:-) że warto? czy ja kiedykolwiek twierdziłem inaczej?:-)
  22. zfiesz
    zfiesz (22.06.2009 16:03) +1
    szybko czytasz:-p
  23. jurek19511
    jurek19511 (22.06.2009 16:02)
    Ciekawa podroz
zfiesz

zfiesz

Zwierz Meksykański
Punkty: 143738