Podróż Croeso i Tyddewi* - [1.]



Fantastyczne, otoczone klifami plaże; miasteczka o krętych i wąskich uliczkach, zabudowanych kolorowymi domkami; knajpki serwujące pizzę, aromatyczną kawę, a na deser lody. Do tego, tu i ówdzie, jakieś kilkusetletnie ruiny... Włochy? Hiszpania? A może Grecja?

Cóż... Gdyby nie padający co drugi dzień deszcz, rzeczywiście można by odnieść takie wrażenie. Bez tej jednej, ale jakże uciążliwej niedogodności, Półwysep St. David's w południowo-zachodniej Walii, bo to o nim mowa, spokojnie mógłby konkurować ze śródziemnomorskimi turystycznymi perełkami.

Niestety, wyspiarska pogoda nie bez przyczyny jest legendarna. Albo ma się szczęście, albo się moknie. My, jadąc do St. David's, liczyliśmy, że zakwalifikujemy się do szczęściarzy.

Bardzo rzadko zdarza się, żebyśmy z Panią Zwierzową, bez konieczności brania urlopu, mieli wspólnie trzy dni wolnego. Dlatego gdy nadarzyła się okazja, jasne było, że trzeba właściwie z niej skorzystać. "Jednodniówki" możemy sobie robić dość często, ale całe trzy dni, to niemal rozpusta!

Pierwotny plan zakładał wyjazd na Półwysep Gower, niedaleko Swansea, z kuszącym Zamkiem Weobley i nieco mniej spektakularnym Oxwich. Kiedy jednak grono chętnych powiększyło się o Tłustą i Jacka, po niezbyt burzliwych dyskusjach, zdecydowaliśmy się na "sam koniec Walii". Oni nasłuchali się jakichś historii o nieziemskim pięknie tego zakątka, a ja naoglądałem się fotek city_hoppera.

W zachwycie nad miejscem, umknął nam drobny, acz nader istotny szczegół - bank holiday, czyli ustawowo wolny od pracy poniedziałek. (Przesadnie praktyczni Brytyjczycy wszelkie święta przenieśli na najbliższy następujący po nich poniedziałek. Ma to swoje plusy: trzydniowy weekend. Ale i minusy: niewielu Brytyjczyków wie, co świętuje. Ot... wolny poniedziałek. Wyjątkowymi, bo nieprzypadającymi w poniedziałek bank holiday'ami są Nowy Rok, Good Friday, czyli Wielki Piątek i Boże Narodzenie.)

Pierwszy majowy bank holiday, to tradycyjnie początek letniego sezony turystycznego na Wyspach. Co dla nas oznaczało problemy z rezerwacją lokum. Szczególnie, że St. David's, choć city, do metropolii się nie zalicza. Obdzwoniliśmy, dosłownie, ze dwadzieścia miejsc. Od typowych angielskich B&B i guest house'ów, po hostele i kempingi. I nic! Tydzień czy dwa przed terminem! W końcu, cudem, udało się znaleźć dwa pokoje w pensjonacie Glendower, w samym "centrum" (cudzysłów z uwagi na wielkość owego centrum) miasteczka. Cena - £33 za noc za osobę, choć może nie najniższa, mieściła się w sezonowej średniej.

Nie mniejsze przygody czekały przy kupnie biletów. Na kolei w UK obowiązuje całkiem sensowna zasada, że im wcześniej kupisz, tym mniej zapłacisz. Przy czym "wcześniej" w tym przypadku można ograniczyć do tygodnia. Bilety można kupić przez sieć, ale później trzeba wymienić je na "kartoniki" w dworcowych maszynkach. Te zaś nie zawsze chcą działać. Szczególnie w niedzielne poranki, a właśnie na niedzielę planowaliśmy wyjazd.

Internetowa cena okazała się szokująco niska - jedyne £22 za bilet w obie strony. Bohaterskim krokiem ruszyłem na dworzec, a pan w okienku, w spodniach ściśniętych paskiem tuż pod obfitym męskim biustem, zaśpiewał... osiemdziesiąt kilka funtów za dwie osoby. Hola, hola! Piętnaście minut temu cena była o połowę niższa! Ja rozumiem, że kryzys, ale aż taka inflacja chyba Wysp nie dopadła? Ściśnięty kasjer wyraźnie nie był zadowolony i próbował bronić swoich racji. A to że muszę znać godziny pociągów, które mnie interesują... proszę bardzo: 10:11 do i 19:25 z Haverfordwest. "No i możesz jechać TYLKO tymi połączeniami." O niczym innym nie marzę! Udało się i 40 funtów zostało w kieszeni. (Ta dygresja, to mała podpowiedź dla podróżujących po Wyspach koleją. Zmotoryzowanych przepraszam.)