Jako że słońce wciąż stało wysoko i grzało wyjątkowo przyjemnie, uznaliśmy, że warto iść dalej. Do Wormbridge...
Tu też, największą, o ile nie jedyną atrakcją jest wiekowy kościół.
Około 1190 roku, już istniejącą świątynię, wraz z przylegającymi włościami, król Ryszard I podarował rycerzom Zakonu Świętego Jana z Jerozolimy. Ci powiększyli go i dobudowali wieżę (tak na marginesie, mi kojarzącą się z bieszczadzkimi cerkwiami).
Kościół szczyci się, podobno wspaniałymi, witrażami z XIV, XV i XVII wieku. Nam, niestety, nie dane było ich zobaczyć, bo w przeciwieństwie do Kilpeck i St. Devereux, w Wormbridge drzwi zamykają na klucz...
Swoją drogą, spory cmentarz świadczy o tym, że niegdyś musiała to być całkiem spora wieś.
Mając jeszcze trochę czasu do ostatniego powrotnego autobusu, daliśmy się skusić drogowskazowi [Abbeydore 3]. Cóż to dla nas trzy mile!?! Nawet w palącym słońcu (w tym wyjątkowym przypadku określenie jak najbardziej trafne, co niezwykle rzadko zdarza się w odniesieniu do angielskiej pogody).
Nie wzięliśmy tylko poprawki na fakt, że znak wskazywał wieś, a nie zabytkowe opactwo. Choć przyjemna droga wiodła między polami kwitnącego rzepaku z miedzami wyznaczonymi przez ogromne stare dęby, musieliśmy się poddać i zawrócić. W domu okazało się, że całkiem słusznie. Z mapy wynikało, że od Abbeydore (wsi) do Dore Abbey (opactwa) czekały nas co najmniej dwie kolejne mile. Ważne jednak, że jest dokąd wrócić...