Do Cardiff wybierałem się przeszło trzy lata i nigdy szczególnie mi to nie wychodziło. Wszystko pewnie dlatego, że do walijskiej stolicy mam ledwie godzinę pociągiem. Na usprawiedliwienie dodam, że mam namierzone atrakcje w zasięgu długiego spaceru, do których jeszcze nie dotarłem...
Ale... W końcu, w piękny i słoneczny lutowy dzień, postanowiliśmy z Panią Zwierzową sprawdzić, jakież to atrakcje oferuje Cardiff. A jak się okazuje, miasto ma się czym pochwalić.
Centrum... No, to akurat nie najmocniejszy punkt programu. Jak na przeszło trzystu tysięczną, było nie było, stolicę, city w Cardiff prezentuje się dość skromnie. Powiedzmy, że bliżej mu "rozmachem" do średniej wielkości wyspiarskiego miasta, niż do Londynu, Birmingham, czy Manchesteru. Szkła i aluminium tu niewiele (chyba że akurat jest po meczu; wtedy puszki i butelki pewnie walają się wszędzie...). Wieżowców, ale takich prawdziwych, nie zauważyłem. Króluje ciężka, betonowa zabudowa. Drobnym wyjątkiem jest handlowa Queen Street, gdzie (wygląda, że niedawno) postawiono kilka galerii.
Trochę z boku tego średnio atrakcyjnego (średnio, nie wcale!) centrum, rozłożył się stołeczny zamek. Inny niż dotychczas przez nas odwiedzane. Przede wszystkim nie zrujnowany, jak większość walijskich zamków i ciągle "używany".
Na dzień dobry małe i nieprzyjemne zaskoczenie: cena za wstęp. Przeszło osiem funtów! Drogo. Dla porównania, obiekty pod opieką CADW (spośród tu opisanych, między innymi, Tintern Abbey, Zamek Raglan, czy Zamek Grosmont), to wydatek od 0 do 5. funtów. A nie da się ukryć, że zazwyczaj dostarczają wielu wrażeń! Co w takim razie dostajemy za osiem?
Na początek, nieco infantylną, multimedialną prezentację przedstawiającą dzieje miasta. Od prehistorii, przez czasy rzymskie, mroczne średniowiecze i równie przygnębiający okres rewolucji przemysłowej, po dzień dzisiejszy. Żeby nieco ochłonąć po tym spektaklu, warto przespacerować się po flankach, z których rozciąga się widok na ruchliwe centrum.
Miłośnicy militariów i, jak dla mnie w wydaniu brytyjskim zawsze groteskowej, wojskowej pompy, poczują się doskonale w zamkowym Welch Regiment Museum. Poroża i wypchane trocinami doczesne szczątki kolejnych kóz - maskotek walijskich żołnierzy w służbie Koronie, to tylko jedne z wielu tutejszych kuriozów.
Równie zabawni są, jak najbardziej żywi, ale udający skamieliny strażnicy zamku, reprezentujący właśnie Walijski Regiment. Można ich rozśmieszać, skakać przed nimi, robić głupie miny, opowiadać dowcipy, fotografować z każdego ujęcia... i nic. Nie drgnie im nawet powieka. Tylko pióra na beretach lekko falują poruszane wiatrem.
Oprócz pilnowania głównej bramy i patrolowania ogromnego zamkowego dziedzińca, żołnierze strzegą też wejścia do bogato zdobionych komnat w dawnej mieszkalnej części zamku. Tu uczta czeka miłośników sztuki (mniej lub bardziej użytkowej) sprzed stuleci.
Najciekawszą jednak częścią Cardiff Castle, oczywiście zupełnie subiektywnie, jest otoczony fosą keep, czyli stołp - jedyna pozostałość po normańskim zamku z XI wieku. Reszta to efekt kilku kolejnych adaptacji do nowych czasów i nowych celów, prowadzonych przez rodzinę Bute'ów (nota bene Szkotów) na początku XIX stulecia.
Keep zostawiono pewnie jako ciekawostkę; niecodzienna "altanę" w zamkowym "ogrodzie". I słusznie! Kamienny bastion, do którego prowadzi zbyt wiele schodów, oprócz tego, że sam uroczy, oferuje świetne widoki! Zarówno na sam zamek, jak i na miasto. A wśród owych widoczków klasyk: zamkowe wieże i Millennium Stadium w jednym kadrze...
I mówiąc szczerze, z tej perspektywy nowoczesny stadion wygląda najlepiej. Z bliska to tylko betonowy potworek. Choć nie wątpię, że dla fanów rozgrywanych tu meczów rugby, nie estetyka ma pierwszorzędne znaczenie.
Skoro wróciliśmy do centrum, można trochę pobłądzić w uliczkach odchodzących od St. Mary Street. Warto... Naprawdę warto (!!!) zajrzeć do tutejszej informacji turystycznej. Materiałów jest tu po prostu masa! A przy tym większość darmowych. Siłą rzeczy, najwięcej jest o Walii, ale i pozostałe regiony Zjednoczonego Królestwa mają tu swoje półki. O jakości centrum świadczy jednak nie tylko ilość darmowej makulatury, ale przede wszystkim kompetentna obsługa. Przemiłe starsze panie są w stanie udzielić każdej informacji na temat miasta, powiedzieć "co, gdzie i jak", a nawet rozrysować na mapie sugerowaną trasę zwiedzania. Rewelacja!
Z centrum sąsiaduje miejski targ, na którym (ze zdziwieniem?) można przekonać się, że na Wyspach wciąż do kupienia są brudne ziemniaki i marchew, szczypior w pęczkach, czy jadalny chleb o terminie przydatności krótszym niż trzy miesiące. Tutaj swoje zaciszne przytułki znaleźli też, zapomniani wydawać by się mogło, magicy: szewce, ślusarze dorabiający klucze, zegarmistrze, itp.
Tuż obok informacji turystycznej znajduje się również St. David's Hall z bogatym programem koncertów i występów, na które my nie mieliśmy jednak czasu. Blisko stąd też do Katedry poświęconej patronowi Walii, kościoła Świętego Jana (St. John's Church) i wielu innych miejsc, na których zobaczenie jeden dzień to, niestety, zdecydowanie za mało.
Szczególnie, że będąc w Cardiff, grzechem byłoby nie odwiedzić dawnych doków, stanowiących dziś, po całkowitej przebudowie, wizytówkę miasta. Bez najmniejszego problemu, za półtora funta, do Cardiff Bay można dojechać miejskim autobusem. A że nie wiesz gdzie dokładnie wysiąść? Nie szkodzi. Kierowca na cały autobus wykrzyczy ci, że właśnie dojechałeś do celu...
Cardiff Bay wciąż pachnie nowością. Choć cały kompleks odnowionych, lub nowoczesnych i futurystycznych budowli zdobi nabrzeże już od kilku dobrych lat, można odnieść wrażenie, że i mieszkańcy walijskiej stolicy, i turyści, ciągle czują się tu nieswojo. Ruch uliczny właściwie nie istnieje. Pieszych spotyka się tylko od czasu do czasu. A może to wina pogody i środka tygodnia? W sumie średnio istotne. Ważne, że jest czym cieszyć oczy.
Na początek... hmmm... Na początek może trochę sztuki współczesnej w prywatnej BayArt Gallery i spotkanie z grafiką Ian'a Grainger'a kontemplującego (między innymi oczywiście) strukturę pączka na modłę technicznych szkiców Leonarda Da Vinci.
Dla równowagi, w Gildii Twórców - Craft in the Bay, podziwiać można (tak tak, nie boję się tego słowa) najwyższej klasy rękodzieło artystyczne, mniej lub bardziej inspirowane tradycja celtycką. Wystawia się tu, również na sprzedaż, użytkowe cacka z różnorakich tkanin i włókien, szkła, papieru i, przede wszystkim, drewna. Z tego ostatniego zrobione były fantastyczne, ogromne misy na owoce. Ceny niestety zaczynały się od czterystu funtów...
I w końcu obowiązkowy punkt w programie zwiedzania Cardiff - Wales Millennium Centre. Ten gigantyczny, kilkupiętrowy budynek jest "domem" między innymi Narodowej Opery Walijskiej, kilku teatrów, zespołów baletowych i tańca nowoczesnego, gości niezliczone wystawy i wydarzenia kulturalne, a spragnionym i głodnym oferuje ukojenie w kilku barach i restauracjach. Poza tym, nawet w deszczu, świetnie wygląda.
Dla nas była to ostatnia atrakcja. Czas gonił nas, gonił nas, gonił nas cały czas... Na kolejny raz zostawiliśmy sobie Norwegian Church Art Centre, Women's Art Association, Butetown History & Arts Centre, Cardiff Bay Visitor Centre - słynną the Tube - i pewnie jeszcze kilka miejsc, o których nie wiem.
Na osłodę pożegnania, pozostał nam już tylko wyśmienity chiński bufet przy St. Mary Street, a później nocny pociąg do domu...
Hwyl fawr Caerdydd!
[Do widzenia Cardiff!]