Na nastepne dwa dni na wyspach Galapagos mielismy rozne alternatywy do wyboru, ktore omowilismy z naszym przewodnikiem w pierwszym dniu. My decydujemy sie na dwudniowa wycieczke na wyspe Isabela, najwieksza wyspe w archipelagu. Nasz przewodnik, Daniel, przekonuje nas, ze wbrew znanemu wczesniej alternatywnemu programowi jednodniowy wyjazd na Isabele nie oplaca sie ze wzgledu na duza odleglosc. Decydujemy sie wiec w 10-osobowej grupce pojechac tam na dwa dni. Przewodnik robi nam propozycje programu i wspolnie ustalamy, co i jak. A Daniel wszystko zalatwia i organizuje przy pomocy swojej komorki.
Tak wiec dzisiaj wczesnie rano (przed godz. 8.00) wyplywamy szybka lodzia motorowa w morze i udajemy sie na kurs poludniowo-zachodni, na poludniowo-wschodni kraniec tej ogromnej wyspy. Przed wejsciem na motorowke kontrolowany jest w porcie bagaz (czy nie ma w nim jakis roslin czy owocow, ktorych nie wolno przewozic na inne wyspy). Niestety pogoda dzisiaj nam nie sprzyja, jest bardzo pochmurno.
Po okolo 1,5 godz "pedzenia" po morzu ukazuje sie naszym oczom znowu lad na horyzoncie. I to juz najwyzsza pora dla mnie - i nie tylko dla mnie :-). Okolo godziny takiego kolysania i rozbijania fali dziobem motorowki bylo bardzo przyjemne, ale pozniej stalo sie to dla mnie, tzn. dla mojego zoladka i zmyslu rownowagi, coraz bardziej meczace :-) Krotko przed celem naszej podrozy podplywamy jeszcze do malej skalistej wyspy Tortuga wystajacej z morza - jest to wlasciwie czubek wulkanu - na ktorej zboczach znajduja sie gniazda licznych fregat. Zmuszam sie, aby z chwiejnej lodzi zrobic im kilka zdjec. U brzegu naszej motorowki pojawiaja sie tez zolwie morskie. Okolo godz. 10 wplywamy w koncu do portu malutkiej miesciny Pto. Villamil (to glowne miasto tej wyspy, liczace ok. 2000 mieszkancow).
Z ulga wychodze chwiejnym krokiem na lad :-) Po dezynfekcji naszych butow udajemy sie samochodami kilka kilometrow dalej, do "centrum" osady. Rozlokowujemy sie tutaj w dwoch hotelikach czy pensjonatach. W Pto. Villamil panuje calkiem inna atmosfera niz w Pto. Ayora na Santa Cruz: tam bylo mnostwo turystow, tutaj nie widzimy zadnych. Miasteczko zyje swoim zyciem, spokojne, uspione. Nie ma zadnych duzych hoteli, zadnych promenad ze sklepami z pamiatkami itp. Tylko kilka spokojnych ulicznych restauracji i domki rybakow. Daniel przedstawia nas zaraz swojej mamie, ktora ma maly sklepik i u ktorej jutro bedziemy jedli na swiezym powietrzu sniadanie. Dzisiaj udajemy sie jednak zaraz po pozostawieniu naszych bagazy w pokojach w dalsza droge.
Najpierw kierujemy sie do stacji hodowlanej zolwi na tej wyspie. Nie jest ona moze taka znana i tak czesto odwiedzana, jak stacja Darwina na Santa Cruz, ale nie mniej interesujaca. I wydaje mi sie, ze jest tutaj tez tuzo wiecej zolwi, malych i wiekszych.
Nastepnie jedziemy takimi typowymi dla wyspy malymi, otwartymi autobusikami z drewnianymi lawami, wzdluz poludniowego wybrzeza wyspy w kierunku zachodnim. Celem jest tak zwana "sciana lez" - ok. 150 m dlugi i kilka m wysoki i szeroki mur z kamiennych blokow lawy, wybudowany tutaj w latach 40-tych przez wiezniow. Znajdowaly sie tutaj wtedy trzy obozy dla wiezniow i mur ten budowano bez zadnego celu w otwartym terenie, porosnietym tylko opuncjami i rzadkimi drzewami. Trudno wyobrazic sobie meczarnie tej pracy w takich niesprzyjajacych warunkach klimatycznych. Po tej wycieczce do historii wyspy zwracamy sie znowu ku naturze, zatrzymujac sie w drodze powrotnej w kilku dalszych miejscach. Ze znajdujacego sie na jednej z nielicznych skal punktu widokowego mozemy podziwiac poludniowa czesc wyspy. Morze zieleni unoszace sie w kierunku polnocnym lekko w gore, na zboczu jednego z najwiekszych na swiecie kraterow wulkanicznych, Sierra Negra (1405 m npm). Pozniej spacerujemy przez mangrowy na wybrzezu i wokol malej laguny, podchodzimy do malego tunelu lawowego konczacego sie w morzu oraz do skal wulkanicznych na plazy, na ktorych wygrzewaja sie niezliczone legwany ladowe i morskie, gdyz wlasnie spoza chmur ukazalo sie znowu slonce. Podobaja mi sie rowniez tutejsze krajobrazy z kaktusami i skapa roslinnoscia.
Po powrocie do centrum Pto. Villamil idziemy na obiad do przytulnej restauracji na wolnym powietrzu, a nastepnie udajemy sie do portu. Stad wyplywamy dwoma lodziami na malownicze wysepki Las Tintoreras utworzone przez lawe wulkaniczna u brzegu wyspy Isabela. Zyje tutaj wiele ptakow i zwierzat charakterystycznych dle archipelagu. W morzu widzimy duze plastugi (?) plywajace tuz pod powierzchnia wody. A foki wyleguja sie najchetniej na lodziach rybackich zacumowanych w porcie. Wedrujac pozniej po skalach Las Tintoreras widzimy znowu mnostwo legwanow, krabow, foki, a w malym kanale utworzonym pomiedzy pasmami lawy kryja sie chetnie rekiny i inne duze ryby. Z skal mozemy wygodnie obserwowac liczne rekiny, ktore tedy przeplywaja. Rajska sielanka. Szkoda tylko, ze slonce znowu zniknalo za gestymi chmurami.
W drodze powrotnej, w pomalu zapadajacym juz zmroku widzimy z lodzi na skalach mnostwo ptakow: przede wszystkim gapy niebieskonozki, ale tez mewy, pelikany. Najwieksza atrakcja sa jednak liczne male pingwiny, ktore wlasnie wyszly z morza na lad (plynac po poludniu w strone Las Tintoreras nie bylo tu jeszcze widac zadnych pingwinow). Robie mnostwo zdjec, ale z chybotliwej lodzi i przy slabym juz swietle nie wychodza one zbyt dobrze.
Pelni wrazen powracamy do przystani, a nastepnie do hoteliku. Wieczor spedzamy milo w znanej nam juz restauracji.
Nastepnego ranka po sniadaniu udajemy sie w kierunku polnocnym, w glab wyspy. Dzisiaj poswiecamy dzien bardziej tematyce geologicznej. Niestety pogoda niezbyt nam sprzyja, znowu jest pochmurno. Najpierw podjezdzamy i podchodzimy do ukrytego w zieleni wejscia do tzw. tunelu lawowego, powstalego w ten sposob, ze wystygajaca lawa na zewnatrz stworzyla skalna skorupe, podczas gdy wewnatrz plynela jeszcze lawa. Wyposarzeni w latarki wedrujemy tym tunelem kilkadziesiat metrow, az do wyjscia z innej strony. Wewnatrz utworzyla siarka i inne mineraly ciekawe narosla, blyszczace srebrno i zloto w swietle latarki. Po krotkiej wedrowce przez bogata w wegetacje okolice podjezdzamy do innego ciekawego miejsca. Na prywatnej posesji znajduje sie tutaj maly krater wulkaniczny. Byl on do tej pory tak zarosniety roslinnoscia, ze wlasciciel tego terenu sam odkryl go dopiero 1-2 lata temu. Oczekuje on juz na nas na swojej posiadlosci (bezkresny teren pokryty zaroslami, krzakami i niskim lasem) i wedrujemy z nim sliska sciezka (niestety jest mrzawka i wszystko jest mokre i sliskie) az do takiego "lejka", ktorego zbocza sa cale zarosniete. W srodku wegetacji wylania sie mala czarna dziura w glab ziemi.
(w okolicy sa prawdopodobnie jeszcze dalsze takie kratery). Podchodzimy do niego od drugiej strony. Tutaj wlasciciel przymocowal kilka lin i troche desek w poprzek stromego zbocza, aby tworzyly cos w rodzaju drabiny. Trzymajac sie mocno liny schodzimy kilkanascie metrow w dol (a wlasciwie slizgamy sie po mokrej ziemi). Tutaj jest taki maly podest, a dalej juz tylko czarny otwor w niewiadome. Krater jest jeszcze niezbadany, jedynie wlasciciel terenu podobno tylko raz sposcil sie troche glebiej, ale jest to bardzo ryzykowne. Wrzucone przez nas i samoczynnie osuwajace sie ze zbocza przy schodzeniu kamienie jeszcze dlugo daja odglosy uderzen o skaliste sciany otchlani.
Ta wycieczka do krateru jest nie bez ryzyka, bo nie ma tutaj zadnych zabezpieczen, poza prowizorycznie zaczepionymi linami, a jest bardzo slisko i mozna by sie latwo dalej obsunac i zjechac formalnie w czarna otchlan. Ale wszystko dobrze sie konczy i wracamy calo i zdrowo na powierzchnie.
W dalszym planie mielismy dzisiaj podjazd do krawedzi krateru wulkanu Sierra Negra. Jest to podobno jeden z najwiekszych kraterow na swiecie. Ale niestety jest pochmurno i juz z terenu wokol tego malego, niezbadanego krateru widzimy, ze krawedz Sierra Negra pograzona jest w chmurach. Rezygnujemy wiec z tej wyprawy, bo i tak nie byloby nic widac. Szkoda, bo kilometrowy krater wygladal na zdjeciach na prawde imponujaco. Ale co zrobic, pogoda to sprawa szczescia. W drodze powrotnej do Pto. Villamil zatrzymujemy sie wiec dluzej w pewnej Eco-Lodge, gdzie spedzamy czas az do obiadu, ktory tutaj jemy na wolnym powietrzu. Na terenie tej lodge znajduja sie bungalowy, namioty itp, oraz duze ogrody. Bo idea wlasciciela jest, aby byc samowystarczalnym, tzn. hoduja tutaj m.in. kury, warzywa i owoce (np. tez banany, ananasy). Po obiedzie wracamy do Pto. Villamil. Po drodze widzimy na zakonczenie jeszcze kilka flamingow. Tutaj na wybrzezu panuje piekna, sloneczna pogoda, wiec ide jeszcze troche na plaze.
Po poludniu zegnamy wyspe Isabela i wyplywamy nasza lodzia motorowa w droge powrotna na Santa Cruz. Znowu przed nami dwie godziny rozbijania fal i hustawki zoladka. Przez ponad godzine robi to przyjemnosc, potem juz tylko zamykam oczy i wylaczam mysli. To pomaga! :-) I widze, ze inni pasazerowie tez podobnie "cierpia". A do tego dochodza jeszcze rozbryzgujace sie fale morskie, ktore siedzacych naprzeciw mnie pasazerow niezle "nawadniaja" ;-). Jakim szczesciem jest wplyniecie do portu i wejscie na lad. Jednak nie jestem i nie bede wilkiem morskim. Troche trwa, zanim moj zmysl rownowagi dochodzi znowu do siebie. Wracamy do naszego "starego" hotelu, a wieczor spedzamy znowu w centrum miasta.
Nastepnego ranka po raz ostatni przejezdzamy przez wyspe Santa Cruz udajac sie z przesiadkami, jak w pierwszym dniu, na lotnisko na wyspie Baltra. Okolo poludnia odlatujemy z Galapagos; pozostaja tylko niezapomniane wspomnienia (i mnostwo zdjec, jak widac ponizej ;-).