Zacznijmy od tego, że Peć jest w Kosowie i nazywa się Peja, ale Kolumber ma na ten temat inne zdanie.
Jedziemy tam obejrzeć jakieś piękne wodospady, jakąś cerkiew, jakieś góry (wtedy jeszcze nie wiemy, że chodzi nam o kanion Rugova, chyba najpiękniejsze miejsce w Kosowie). Nadal brak przewodnika, nazwa miasta zmienia się na każdym drogowskazie, w rezultacie pytamy o monastyr Pećka Patrijaršija, który najwyraźniej znajduje się tuż przy budce włoskiego strażnika.
W samym mieście powtarza się ta sama zabawa, ale niełatwo się dogadać, skoro większość mówi tylko po albańsku. Wreszcie Kazik postanawia wysiąść i popytać pieszo i po polsku, machając rękami. Na ten obrazek trafia naszych dwóch rodaków, a właściwie jeden stuprocentowy rodak (Krzysiek) i jeden pół-Albańczyk (Astrit), którzy udzielają wskazówek i numerów telefonów.
Docieramy więc do budki włoskiego strażnika, mijamy go odpowiednio wolno i wjeżdżamy w wąską górską dróżkę, na której z trudem mijają się dwa samochody. W zasadzie trzeba w tym celu wbić się pod wiszące skały względnie niebezpiecznie zbliżyć do przepaści. Widoki są niesamowite, co jakiś czas pojawia się skalny tunel, natomiast obiecanego przez rodaków "zajebistego wodospadu" jakoś nie widać. Wiemy, że droga nie prowadzi już do Czarnogóry (tzn. nie jest przejezdna) i kiedyś trzeba będzie zawrócić, ale niestety za wcześnie kończy nam się cierpliwość i wobec późnawej pory postanawiamy poszukać kempingu.
Hm. On też był dalej, podobno, gdzieś w okolicy zajebistego wodospadu. Teraz cała nadzieja we włoskim strażniku. Pytamy o kemping. Non capisco. Camping site? Camping? Non capisco. Wreszcie przypominam sobie jedyne zdanie, jakie znam po włosku - gdzie znajduje się...? - i elegancko kończę je identycznie wymówionym słowem "camping". Aaaa, camping! Si! Blablabla. Najwyraźniej nie ma tu kempingu. Tworząc dziwny mix hiszpańskiego i angielskiego dowiadujemy się, że być może coś się zrobi i przy okazji obejrzymy cerkiew, ale strażnik musi telefonare do risponsable, który teraz nie rispondare, więc mamy wrócić o 21. Hura.
Tu zaczyna się ta mniej skomplikowana opowieść - dzwonimy do rodaków, umawiamy się pod jakimś hotelem, skąd pilotują nas na płatny i podobno bezpieczny parking i zabierają na piwo. Ich zdaniem w Kosowie są kary za wszystko, łącznie z brakiem pasów, ale za prowadzenie po spożyciu prawo nie przewiduje żadnych konsekwencji. Knajpka jest urocza i nazywa się prawdopodobnie Dhorma lub Dharma - jest tuż przy głównym deptaku, nie da się przegapić. Oprócz picia (lokalne piwo to Peja - niespecjalnie dobre, ale rapersko brzmi) i wymiany anegdotek zajmujemy się odganianiem żebrzących kobiet i dzieci (coś w rodzaju "skol" to po albańsku "nie ma!"; czasem działa) i wymyślaniem planu noclegowego. Zanim powstanie, odwiedzamy jeszcze doskonała restaurację (Old Time Restaurant)na szczycie góry (prawdopodobny adres - Maja Zeze), prowadzonej przez Dawidka - oczywiście staruszek ma swoje bardziej dźwięczne, albańskie imię, ale że mieszkał kiedyś chwilę w Krakowie (i widział papieża, z czego jest szalenie dumny), każe mówić do siebie "Dawidku". Zaczyna się niemal staropolska uczta, po której nie ma już siły na szukanie noclegu - z błogosławieństwem Dawidka rozbijamy się pod restauracją, kilka kroków od budy psa i z widokiem na całą Peję.
Rano urządzamy sobie prysznic z butelek wody mineralnej i ruszamy w stronę Czarnogóry.