Po wyjeździe z Belgradu myślimy już tylko o Kosowie. Atlas samochodowy okazuje się średnio dokładny i trafiamy na jakąś pseudo-dróżkę, która wiedzie nas przez ciemny las i liczne dziury prosto do granicy z - wciąż chyba - najmłodszym państwem na świecie. Po drodze zatrzymuje nas nawet serbski policjant (za późno zwolniłyśmy w obliczu ograniczenia prędkości), ale naturalnie rozbrajamy go Specjalną Miną dla Mundurowych i jedziemy dalej bez konsekwencji.
Przejście graniczne witamy oczywiście ciemną nocą, co przy scenerii jak z niskobudżetowego horroru zaczyna nam się podobać. Panowie pytają, czy jedziemy do pracy (różne tam ONZety nie przychodzą nam do głowy, zaczynamy zakrywać się po szyje, węsząc podłe insynuacje), każą zapłacić 50 euro za ubezpieczenie (zielona karta w Kosowie nie działa) i odkrywają brak przedniego światła i zaczyna to pachnieć karą pieniężną, ale Specjalna Mina dla Mundurowych...
Po przejechaniu granicy szukamy stacji benzynowej, co nie jest specjalnie trudne, gdyż najwyraźniej wszystkie obwieszone są kolorowymi bibułkami i wstążkami. Znajdujemy jedyną, po której ktoś jeszcze się kręci, wyjaśniamy problem, słysząc w odpowiedzi "Polska? Co robisz?", ale to by było na tyle sukcesów lingwistycznych, gdyż z dwóch światłoratowników jeden mówi tylko po albańsku, a drugi dodatkowo w Globish. Za zmianę żarówki nie chcą ani grosza, zapraszają nas za to na kawę do zajazdu pełnego mężczyzn i usiłują namówić na nocleg w motelu ("Prisztina sehr expensive, thirty euro, here funfzehn"). Jesteśmy nieugięte, chcemy do stolicy. Rytualna wymiana adresów i telefonów (!), kilka zdjęć i jesteśmy wolne.
Teraz ta trudniejsza część wieczoru - Prisztina wygląda wiadomo jak, gdzie jest jakiś hotel? Kolega wysyła mi adres czegoś niedrogiego, wyskakuję więc na ulicę i zaczepiam dwóch chłopców, pokazując kartkę z adresem, a wobec dość mętnych tłumaczeń wsadzam do samochodu i jedziemy. Wybierają coś położonego bliżej, gdzie dostajemy pokój za 30 euro oraz najwyraźniej towarzystwo na resztę nocy - chłopcy dzwonią po kolegę, porywają dla odmiany nas i jedziemy za miasto na piwo.
A tam, och, a tam! Nagle znikają rozwalone bloki i pojawia się lokal niemal ekskluzywny. Oprócz nas jest może ze cztery dziewczyny i tak ze stu mężczyzn, ciekawe proporcje, jakich nie doświadczyłam na studiach. Okazuje się, że albański honor wyklucza nasze płacenie za siebie, ale nie wyklucza nagabywań o wspólne nocowanie, rozstajemy się jednak pokojowo.
Poranne oglądanie motelowej telewizji skutkuje wybuchem śmiechu przy pojawieniu się Roberta Dauni Dżuniora.W doskonałych nastrojach ruszamy na kawę i zwiedzanie Prisztiny...
Ło, nie ma się co rozpędzać. Cóż tu zwiedzać, ach cóż. Znajdujemy obczajony poprzedniego wieczora znak Newborn, podziwiamy bohatera, ale dalej pozostaje gapienie się na amerykańskich żołnierzy, wybitnie drogie samochody lub wystawy sklepowe. Najwyraźniej czas opuścić miasto i ruszać dalej, co okazuje się przygodą iście marokańską, próbka na filmiku.