Do Kyrdżali docieramy w końcu późnym popołudniem. Chcemy jechać do Grecji (jesteśmy 70!!!!!km od greckiego wybrzeża), okazuje się jednak, że najlepsze połączenie (czytaj. jedyne połączenie) autobusowe prowadzi przez Sofię. I tak chciałyśmy tam dotrzeć. No i ciągle mamy gazetkę Wizzaira więc w Sofii nie zginiemy. Nie musimy nawet rzucać monetą, żeby zdecydować, kiedy jedziemy - dziś już za późno.
I tu dygresja: wszędzie w Bułgarii okazywało się, że autobusy długodystansowe kursują o dziwnie wczesnych porach. Nie wiem, czy w Polsce też tak jest, tu unikam autobusów, ale w Bułgarii większość wyrusza przed 17, dlatego jeśli musicie gdzieć dotrzeć konkretnego dnia warto sprawdzić połączenia dzień wcześniej, inaczej może Was spotkać przykra niespodzianka.
Postanawiamy jednak nie jechać do Davida. Kto wie, jak może się zakończyć pożegnanie (no more rakija, no more!). Zostajemy więc z plecakiem i brakiem noclegu w Kyrdżali.
Zwiedzanie zaczynamy od szopskiej w barze przy stacji, gdzie bułgarski dziadek postanawia bez żenady gapić się przez cały posiłek znacznie przyśpieszając nam metabolizm. Potem marsz z plecaczkiem (co za pech, że nie mamy zdjęć plecaka - imponujące bydlę) po ulicach Kyrdżali. Salwy śmiechu na widok dziwnych pomników i nagle, kiedy już zaczynamy szukać najtańszego hotelu odzwya się kolejny host z HC. Uratowane. Rado odbiera nas z centrum i zabiera do domu, gdzie pierwszy raz od wyjazdu biorę ciepły prysznic (zdejmkapelusz cwaniara załapała się na ciepły na jednym z campingów).
Wieczór jest przezabawny. Dowiadujemy się o istnieniu warmshowers.org , strony dla cyklistów szukających noclegu. Pijemy lokalne piwo lub ajran, gadamy do późna z kelnerką, która z każdym piwem lepiej mówi po angielsku i naszym uroczym gospodarzem.