Podróż ¿Ecuador, mi amor? - Przystanek Floryda



2010-01-14

Jesteśmy w podróży.

Dla mnie początek był trochę męczący, ale od dawna przywykłem do takich przypadków. Nie spałem wcale w nocy przed lotem. Do późna, jak zwykle, prostowałem sprawy przed długą nieobecnością. W ostatniej chwilli odebrałem maila od pani Haliny - właścicielki Hotelu Cayman. Robiąc rezerwację pomyliłem dzień noclegu u niej. Następnego dnia po przylocie (17.01), wcześnie rano, już mieliśmy wylatywać z Quito na Galapagos. Na szczęście to była pomyłka do odkręcenia, bo i tak trzymaliśmy się ustalonego harmonogramu wyprawy. Inaczej rejs na rajskie wyspy przepadłby wraz z zapłaconymi pieniędzmi. Kiedy już byłem gotów, także z pakowaniem, według listy, rzeczy na wyprawę, spojrzałem na zegarek - 3.20 rano. Taksówkę zamówiłem na 4.45 (co za godzina), lot do Paryża o 7.05. Chyba nie ma sensu spać. Ostatni wpis na Kolumberze w profilu: "...Podróż się rozpoczęła naprawdę..."

O 5.00 spotkaliśmy się z Chrisem na Okęciu. Dostał osobistą plakietkę z logo wyprawy :)

 Jakoś poszło nadanie bagażu. Moja kosmiczna, nowa walizka, najlżejsza na świecie jak reklamuje ją producent, wraz z zawartością kilkukrotnie redukowaną, ważyła 25,5 kg. Trochę dużo. Ale wyjazd jest na trzy tygodnie, no i rzeczy muszą ważyć: statyw z głowicą, kosmetyki, apteczka, różne ładowarki, buty, plecak turystyczny na krótsze wyjazdy (Galapagos, dżungla), torba fotograficzna (oprócz plecaka foto, który był przygotowany jako bagaż podręczny), worek wodoszczelny na wszelki wypadek (kupiony zresztą w ostatniej chwili w dużym sieciowym sklepie sportowym), fajka i maska do snoorkowania (bo lubię mieć swój sprzęt ABC), obudowa podwodna do małego cyfraka pożyczona od przyjaciela nurka... czapka, rękawiczki, długa lista bielizny, koszulek, spodni, czegoś od deszczu... (Mapew - dzięki!).

 Po przejściu przez kontrolę bagażu podręcznego poszliśmy na kawę. Ogarnęło nas podniecenie - to już. Za chwilę pierwszy z dziesięciu zaplanowanych lotów. Telefon do domu: Dzień dobry! Czas wstawać! Życie dla domowników toczy się normalnym, codziennym trybem.

 Do Paryża przylecieliśmy opóźnieni. Sorry voyager747 - nie zrobiłem zdjęć, bo.... samolot rozmrażano i potem przez cały lot szyby były zasmarowane tym środkiem. Jakieś informacje o strajku kontrolerów na francuskich lotniskach nie zbiły nas z tropu. Dojechaliśmy do terminala autobusem. Według rozkładu około pięćdziesiąt minut do odlotu do Miami. No i tu zaskoczenie... Tuż przed bramką szczegółowa kontrola wszystkich pasażerów. Czy dostatecznie potwierdza, że na pokład nie dostanie się ktoś ze złymi zamiarami? Moim zdaniem nie. Tylko dodatkowe utrudnienie dla wszystkich.

  W kolejce uśmiecha się do nas szczupła blondynka. Umówmy się, że ma na imię Beata. Trochę speszona zaczepia nas widząc polskie paszporty w naszych dłoniach.

- Czy nie odlecą bez nas? Dla niej to pierwszy lot do Stanów.
- Spokojnie, zaczekają. Uspokajamy.

 Ostatnio loty do Ameryki z Europy są pospóźniane po półtorej godziny, a nawet dłużej. Znudzony pan o smutnym wyrazie twarzy przeglądał zawartość mojego plecaka... Potem drugi, również w gumowych rękawiczkach, dokładnie mnie ...obmacał. Widocznie spełniłem normę różnych odstających rzeczy, bo puścił mnie dalej. No i specjalnie dla voyagera747 wspomnę, że lecieliśmy właśnie 747-400 Air France - ale zdjęć nie mam, małpeczkę miałem w plecaku. Obiecuję, że to ostatni raz...

 W naszym Jumbo mieliśmy dobre miejsca tuż na krawędzi skrzydeł. Olbrzymie dwie gardziele silników po naszej stronie i tak samo dwie po drugiej, pożerały wręcz masy powietrza, nadając stalowemu ptakowi siłę ciągu zdolną unieść potwora w górę. Chris siedział przy oknie, ja w środku, a po mojej prawej sympatyczny emeryt ze Stanów z Fort Lauderdale na FLorydzie, który do czwartego roku życia mówił ...po polsku :) Jego babcia była Polką. Prawie całą drogę dyskutowaliśmy na różne tematy...

 W końcu przylecieliśmy do Miami. Przyjemne ciepło w środku naszej, wyjątkowo mroźnej i śnieżnej zimy. Czekamy w straszliwie długiej kolejce. Przed okienkiem stoimy cierpliwie. Obok rozmawiają po hiszpańsku, ale mówią o nas! Starszy, elegancki pan zauważył polskie paszporty. Chris odzywa się do niego po hiszpańsku. To kolejny, prawie Polak, z Argentyny. Już nic nie pamięta po polsku. Rodaków można spotkać na całym świecie.

 Wyspowiadaliśmy się oficerowi imigracyjnemu po co przylecieliśmy, stempel w paszporcie, część formularza I-94 (ważne - do oddania przy opuszczaniu Stanów) i idziemy po walizki. Bagaż doleciał! Jest dobrze. Kolejny etap drogi zaliczony.

 Znaleźliśmy busik do naszej ulubionej wypożyczalni samochodów, odebraliśmy naszą KIA Spectra i ruszyliśmy w stronę hotelu. I tu mały zonk, mój GPS nie znajduje pozycji :( Trudno, korzystając z map odnaleźliśmy hotel. Nie ten Days Inn, w którym zrobiłem przez internet rezerwację. Bo są dwa w pobliżu Miami International Airport. Do właściwego dotarliśmy pół godziny później.

 To był długi dzień. Szczególnie dla mnie, bo nie spałem poprzedniej nocy... Jutro czeka nas niespodziewanie dobry dzień - wyjazdowy "Kolumber meeting" z jedną z naszych internetowych znajomych. Umówiliśmy się na telefon i wstępnie na wycieczkę do Coopertown. O tym w osobnym wątku - podróży.